Kategoria : SOCIAL

Męskie Gotowanie Vol. 3 i na razie starczy…

Tym razem przygotujemy potrawę prostą, pożywną i taką, której można zrobić dowolną ilość a nadwyżkę zamrozić. Ponowne podgrzanie nie umniejszy jej wartości – może nawet pogłębi smakowe wyrafinowanie. Jak się pewnie domyślacie – nie jest to bigos.
Potrawa ma mało składników, jest prosta w przyrządzeniu, jednak gotuje się długo – dlatego warto zacząć odpowiednio wcześniej, czyli w przeddzień planowanego spożycia…
Potrzebujemy:
1. fasolę – najlepiej Jasiek 0,5 kg
2. 20 dkg kiełbasy o wyrazistym aromacie, ale nie suszonej (wiejska, swojska, czy jak to tam się nazywa)
3. 20 dkg przyzwoitego parzonego boczku
4. 200 ml koncentratu pomidorowego
5. cebula
6. trzy ząbki czosnku
7. przyprawy: sól, cukier, pieprz, papryka, listek laurowy, goździki, majeranek
  
Let’s start the show!
Fasolę myjemy na sicie lub durszlaku, wybieramy podejrzane – ciemne, z plamami itp – ziarna, wsypujemy do trzy-litrowego garnka i zalewamy wrzątkiem. Po godzinie  odlewamy wodę i ponownie zalewamy wodą zimną – jeśli mamy dobrą wodę w kranie to z kranu, a jeśli nie to źródlaną; w końcu będziemy ją konsumować w potrawie… Tak zostawiamy do dnia następnego.
    
W dzień następny włączamy gaz pod fasolą – musi być słusznie wodą zalana, co oznacza jej uzupełnienie – i gotujemy pod przykryciem. Nie solimy na razie bo pozostałe składniki mogą być wystarczająco słone.
   
Kroimy na plasterki – nie za cienkie, jakieś pół centymetra – kiełbasę oraz boczek w kostkę wielkości dwóch centymetrów (broń boże nie używamy linijki, tylko stare, wierne oko), na gaz wstawiamy patelnię z niewielką ilością oliwy. Na to wrzucamy wędlinę i podsmażamy. Boczek puści trochę tłuszczu, więc się nie przypali. Ale mieszać trzeba podobnie jak fasolę (w wodzie od fasoli może pojawić się pianka – zwana czasem wdzięcznie szumowiną, wystarczy zebrać łyżką i wywalić do zlewu, albo nic nie robić…).
 
A więc mieszamy jedno i drugie a w przerwach obieramy czosnek i cebulę, którą kroimy w kostkę. Gdy wędliny będą przyrumienione – wykładamy na talerz (nie martwmy się, że brudzimy zbędne naczynie, na tym talerzu jeszcze zjemy) pozostawiając tłuszcz w patelni.
Na patelnię wyciskamy wyciskarką czosnek i wrzucamy cebulę i ładnie szklimy.
   
Wędlinkę i cebulę wrzucamy do garnka z fasolą, przyprawiamy nie żałując majeranku, uzupełniamy wodą jeśli trzeba i dalej gotujemy aż fasola zacznie mięknąć. Niestety trwa to i dwie godziny, więc przegryzka w międzyczasie nie jest rzeczą głupią – ale bez przesady, warto zostawić miejsce na tworzone danie.
  
Pamiętajmy o mieszaniu, łatwo jest przypalić ja woda wyparuje.Gdy fasola będzie dochodzić dodajmy koncentrat pomidorowy i jeśli rzecz jest z rzadka – redukujmy bez przykrycia, aż zostanie lekko gęsty sosik. Spotkałem się ze szkołą zagęszczania sosu mąką – jestem przeciwnikiem, można za to dodać trochę gęstej śmietany.
Fasola miękka – danie gotowe, ostatni sznyt – czyli przyprawiamy ostatecznie i wio na talerz – ten z pierwszego aktu.
Według cenionej dosyć szkoły FASOLKĘ PO BRETOŃSKU jemy z białym pieczywem – ja tego nie robię, ale nie abym był przeciw, jest wręcz przeciwnie, jednak resztki przyzwoitości powstrzymują mnie przed nadużywanie pieczywa, które nota bene bardzo lubię…
  
am

Męskie Gotowanie Vol. 2

Dzień trzeci sam w domu.
Dość makaronu – przynajmniej na dni kilka. Z drugiej strony makarony to nieskończone możliwości i nie łatwo jest się nimi znudzić…
Może dzwonko łososia z frytkami  i jakąś surówką. Mało roboty, trwa chwilę a smaczne i (ryba) zdrowe.
Wracając z pracy wpadam do marketu i na stoisko rybne – tutaj warto wiedzieć, w jaki dzień są dostawy tego asortymentu, oczywiście najlepiej kupować tuż po dostawie. Cykl ryby (ale i innych „surowców”) w marketach często jest taki: ryba w całości, leży na lodzie dwa dni, następnie patroszona i jeśli nie zejdzie to filety lub dzwonka – z ryby nie robi się bigosu, więc na dzwonku – w ostatniej fazie w ofercie specjalnej – się kończy.
Kupując zwróćmy uwagę na zapach, jędrne i w wyraźnym, świeżym kolorze mięso, które musi być spoiste, nie gąbczaste lub rozpadające się.

Dzwonka łososia wyglądały dobrze, ale uwagę przyciągnęły płotki – patroszone i bez głów, przy tym w dobrej cenie. Rzadko u mnie jadane – z lęku przed ośćmi, którego do końca z moją rodziną nie podzielam. Biorę pół kilograma – co daje siedem rybek. Tylko oskrobać i gotowe do smażenia…
W domu ryby myję, przy okazji okazuje się, że są już oskrobane – świetna sprawa, wkładam do miseczki i solę. Ryba ma być smażona w panierce z jajka i mąki, z ryżem i sałatką z sałaty lodowej z pomidorami. Wybór jarzyny nie był trudny – na parapecie wciąż mam pomidory, a w lodówce leż główka sałaty.
  
Ryż gotuje się 15 minut, ryba smaży mniej niż 10 minut – aby wszystko zsynchronizować, zacznę od sałaty. Sałatę rozbieram, myję w zimnej wodzie i odsączam w wirówce. Pomidory myję i wycieram. Sos będzie wykonany bezpośrednio na jarzyny, więc nic specjalnego przygotowywać nie trzeba…
Wstawiam garnek z lekko osoloną wodą na ryż – użyję to co mam w szafce, Basmati z Kupca w woreczkach.
Wracam do surówki – rwę liście sałaty  układam w misce, następnie kroję pomidora na kostkę w kładę na sałacie, solę i pieprzę (nie w jednym miejscu oczywiście). Polewam oliwą dobrej jakości a na końcu skrapiam octem balsamicznym (przynajmniej tak się nazywa), który nie może być zbyt mocny i posiadać delikatny smak. Teraz mogę odstawić, aby trochę się „przegryzło”. Warto zwrócić uwagę na kolejność, która według pewnej szkoły jest istotna – najpierw oliwa a na nią ocet. Tłumaczy to się tym, że ocet zabija witaminy, więc wcześniej dodana oliwa przed szkodliwym działaniem octu ochroni. Idąc dalej tym tropem, sól daje się najwcześniej, bo rozpuszcza się w wodzie a w oliwie nie, musi być zadana przed oliwą właśnie.
  
Ale zostawmy już te sałatkowe dywagacje – pora na rybę, bo woda zaczyna się gotować i należy włożyć torebkę z ryżem. Torebka powinna być zanurzona, ale z garnkiem i wodą nie przesadzajmy – po co marnować wodę i nie odnawialne źródła energii… Gotujemy pod przykryciem.
Aby spanierować rybę, na talerzyk wybijamy umyte jajko, lekko solimy i dodajemy (lub ni – jak kto woli) trochę oregano i rozbijamy widelcem na w miarę jednolitą masę.
  
Na drugi talerz sypiemy mąki, włączamy gaz pod patelnią – najlepiej na tyle dużą aby pomieścić 4 ryby na raz (co przy niewielkim wzroście płotki nie jest trudne) – wlewamy oleju – i znów dygresja, akurat mam olej Carotino, ponoć świetny do smażenia, to go wypróbuję – i rozpoczynamy smażenie.
  
Rybę nurzamy w jajku, obtaczamy w mące i wkładamy na gorącą patelnię. I tak wszystkie trzy (na jutro zostaną cztery) smażymy, ruszając trochę i dociskając łopatką drewnianą, która stanowi świetne narzędzie do takich celów, aż panierka się zarumieni.  Ryba smaży się krótko – kilka minut z każdej strony. Jeśli nie mamy pewności czy już usmażona – wbijamy widelec w najgrubsze miejsce – gdy wchodzi lekki a mięso jest kruche, można kończyć.
  
W tym czasie ryż dochodzi – wyjmujemy na sito aby odsączyć a następnie rozrywamy torebkę i wykładamy ryż na talerz. Na ryżu układamy rybę.
Jemy dwoma widelcami – jest wprawdzie szkoła, nawet ostatnio coraz popularniejsza, preferująca nóż do ryby, ale my trzymamy się tradycji – z wyjątkiem śledzia…
Surówkę przed podaniem możemy lekko przewrócić, aby sos się rozprowadził – i to na tyle.
  
Następne danie za dwa dni…

am

Męskie Gotowanie Vol. 1

Lata wolnych mediów (czyli ostatnie dwie dekady) pokazały, że zajmują się one tym, co dotyczy bardzo niewielu lub wręcz nikogo, twierdząc jednocześnie, ze to właśnie jest życie i dlatego musi wszystkich zainteresować. 
Mamy seriale o piękniejących brzydulach, inteligentnych, szałowych i przebojowych businesswoman, o dramatycznych losach, które powaliłyby słonia, ale nie naszych bohaterów, gotowych z kolejnym odcinkiem zdradzać, być zdradzanych, rodzić się i umierać na nieuleczalną chorobę, zdobywać i tracić majątek jak i przyjaciół…
Mamy także kanały tematyczne – dla miłośników motoryzacji, których największym obecnie problemem jest wybór między nowym Jaguarem a BMW siódemką, szczególnie z uwzględnieniem ściegu szyć na kierownicy.
A kanały „kobiece” w których wszystkie panie i panowie są uderzająco piękni i właśnie się odkochali albo zakochali.
I wreszcie niezliczona ilość programów kulinarnych – chyba światowy rekord Guinnessa!

Obserwacja zakupów, rozmowy ze znajomymi i tak zwane powszechne przeświadczenie pokazują, że kulinarne programy nie mają żadnego praktycznego przełożenia na nasze obyczaje żywieniowe a mimo to – a może właśnie dlatego – są niezwykle popularne.

Na znak protestu przeciw absurdalnej wirtualizacji obrazu świata serwowanego przez media – praktycznie sprawdzone przepisy z serii „męskiego gotowania”, czyli mężczyzna sam w domu.

Zasada jest prosta, nie chce nam się robić nic skomplikowanego, czas przyrządzenia musi byś krótki a składniki łatwo dostępne.

Dzień pierwszy (i drugi, zawsze robimy posiłek na dwa dni):
Wiadomo – jeszcze człowiek w szoku, trzeba sprzątnąć mieszkanie po pakowaniu się rodziny. Sprawdzamy co w lodówce i na parapecie. Mamy:
Pięć pomidorów, malinówek, które już proszą się o jakąś obróbkę
Główka czosnku
Dwie średnie cebule
Jedno kwaśne małe jabłko
Oliwa z oliwek – nie koniecznie najwyższej jakości
Jedna zwiędła papryka – ale może być świeża
Świeża bazylia w doniczce
Sól, pieprz, rozmaryn
Makaron spaghetti

A więc SPAGHETTI Z POMIDORAMI
Dla faceta ważna jest organizacja – aby się nie narobić, będziemy tak pracować aby mało nabrudzić i optymalnie wykorzystać czas – taki multitasking.

1. Myjemy pomidory i wycieramy w papierowy (oczywiście, lenistwo) ręcznik
2. Myjemy paprykę i jabłko – jak wyżej
3. Obieramy i myjemy cebulę ( i od razu nóż) i także osuszamy
4. Odłupujemy trzy słuszne ząbki czosnku i zgrubnie obieramy z łupiny
5. Patelnię stawiamy na średnim gazie, wlewamy oliwę aby dobrze pokryła dno i po rozgrzaniu wkładamy czosnek
7. Kroimy cebulę na pół, przykrawamy wzdłuż i kroimy poprzecznie – nie przejmując się wielkością kawałków. Po każdej połówce obracamy ząbki czosnku na patelni – powinien zarumienić się ale nie przypalić, jeśli jest takie ryzyko, po prostu zdejmujemy patelnię z gazu.
8. Czosnek wyjmujemy na deseczkę a cebulę wrzucamy do patelni, mieszamy od czasu do czasu aby smażyła się równomiernie.
9. Czosnek wyciskamy z łupiny palcami lub nożem, rozgniatamy lub siekamy i wrzucamy (oczywiście ząbek, nie łupiny) do cebuli. Mieszamy od czasu do czasu.
10. pomidory kroimy na kostki – nie przejmując się wielkością czy kształtem – usuwamy gniazdo szypułki. Jest szkoła nakazująca obieranie pomidorów – ja chodziłem do innej.
11. Kroimy paprykę – bez nasion – forma dowolna.
12. Gdy cebula zblanszowana, wrzucamy pomidory i paprykę, uzupełniamy oliwę jeśli za mało (każdy musi ocenić, co to znaczy), solimy, pieprzymy, lekko cukrzymy i dodajemy rozmarynu lub oregano lub innej ulubionej śródziemnomorskiej przyprawy. Zwiększamy gaz.
  
13. Nastawiamy lekko posoloną wodę na makaron – dobre spaghetti gotuje się ok. 8 minut i jest al dente, czyli lekko twardawe – ale na wskroś ugotowane – sprężyste i nie klejące się. Pewna szkoła zaleca wlanie łyżki oliwy do wody, ale my jesteśmy leniwi i nie będziemy brudzić garnka tłuszczem. Bez oliwy jest równie smacznie, a umyć można w letniej wodzie z małą ilością detergentu
14. Mieszamy pomidory i bierzemy się za jabłko (nie jest konieczne, ale doda winnego smaku), obieramy i ścieramy na tarce wprost w pomidory.
15. Mieszamy, mieszamy mieszamy aż pomidory rozpadną się a sos „zredukuje”. Na koniec dodajemy dwa porwane listki bazylii.
16. Jak woda się zagotuje wrzucamy makaron (1/4 na jedną porcję powinna wystarczyć), mieszamy aby się nie skleił. Makaron i pomidory powinny „dojść jednocześnie”, ale ważny jest makaron – nie można go przegotować.
17. Gdy makaron gotowy, wrzucamy na sito i odcedzamy. Następnie chlust na talerz (powinien być duży a nawet głęboki). Na makaron połowę pomidorów – reszta na jutro. Można położyć listek bazylii. Dobrze widziane wino.
  
18. Jemy nawijając makaron na widelec z pomocą łyżki. SMACZNEGO
  

Pozostałe pomidory zostawiamy na patelni na jutro.

Smacznego

am

Prawdziwa cnota krytyk się nie boi (czy kto pamięta skąd to…)

Dobra, wystarczy, poddaję się!
Tysiące listów, telefonów, komentarzy… Wszystko napastliwe lub przepełnione „fałszywą troską”, niektóre obłudne, inne wulgarne, jeszcze inne w stylu macierzyńskim – te chyba są najgorsze! I wszystko na jeden temat, z jedną – natrętną, wyjawianą wprost lub w sposób orężny, zakamuflowany, czasami nieśmiało, kiedy indziej prosto w twarz – jak cios Gołoty (niby silny ale jakby słaby) – sugestią.
Nie wytrzymuję już tej presji, na nic rozluźniające masaże stóp, telewizja nie daje ukojenia, książki odrzucają, o seksie nie wspomniawszy. Jednym słowem ruina człowieka – muszę się ratować nim będzie zbyt późno.
A więc poddaję się, nie będzie długich, nudnych tekstów, których nikt nie czyta, a które swymi, czasem intrygującymi, tytułami lub rozdziałami przyciągają uwagę, uwagę, która wskutek rozwlekłości tekstu nie do akceptowania przez współczesnego, nowoczesnego człowieka, wychowanego na jinglach informacyjnych jedynie i nagłówkach, tego człowieka, który ochoczo i z satysfakcja buduje statystykę czytelnictwo książek na poziomie jednej na dziesięć lat, uwagę, jeszcze raz powtórzę, która zaspokojona z powyższych powodów być nie może.
Teraz nastąpi epoka skrótu myślowego, jednozdaniowej riposty, a przy okazji może i częstotliwość wpisów na tym zyska…
Czy zyska popularność niniejszego blogu – to już inna sprawa.

L to poświęcam

11.09.2010 (c) am

MUZEUM TECHNIKI (SINSHEIM, SPEYER – NIEMCY)

AUTO&TECHNIK MUSEUM SINSCHEIM i TECHNIK MUSEUM SPEYER


PATRZCIE! CONCORDE!


Niemcy są krajem, który Polacy często odwiedzają. To nasi sąsiedzi – pracujemy tam(jeszcze niedawno masowo „na czarno”), mamy tam rodziny,prowadzimy interesy czy wreszcie po prostu zwiedzamy turystycznie.Jaki by to nie był powód, będąc w Badenni-Wirtenbergii, a szczególnie jadąc autostrada A6, powinniśmy zaglądnąć do Sinsheim – miasteczka leżącego między Mannheimem a Heilbronn.„dlaczego?” zapytacie. Odpowiem pytaniem: czy milion osób rocznie może się mylić?

Oczywiście niżej postaram się przedstawić także bardziej „twarde” dowody.


Zbliżając się autostradą do wspomnianego miasteczka, zobaczymy tablice informacyjne zapraszające do Muzeum Techniki w Sinsheim (AUTO&TECHNK MUSEUM). W końcu zobaczymy także dwa, cienkie jak ołówki,samoloty pasażerskie ustawione obok siebie na wysokich kolumnach.Rozpoznamy w nich ponaddźwiękowe Concorde oraz TU144. Trzeba przyznać, że ten widok robi wrażenie. Ci, którzy twierdza, iż projekt radziecki ma coś wspólnego z francuskim, mogą mieć rację.


Moja przygoda z muzeum zaczęła się jednak trochę inaczej. Jechałem po raz pierwszy na targi Jakość w Przemyśle – Control,w Sinsheim właśnie. Hotel w którym stanąłem nazywał się Hotel am Technik Museum i był w miejscowości Speyer, 30 km od Sinsheim. Do hotelu dojechałem wieczorem i od razu zrozumiałem skąd jego nazwa. Mieści się na terenie rozległego Muzeum Techniki Speyer –brata, a może córki Auto&Technik Museum Sinsheim – i obsługuje jego gości. Tak więc najpierw zobaczyłem muzeum w Speyer a dopiero po nim muzeum w Sinsheim. W dalszym ciągu, pisząc muzeum będę miał na myśli, zależnie od kontekstu, jedno z dwóch muzeów lub oba razem. Myślę, ze będzie to czytelne. Wprawdzie pierwsze (o czym dalej) powstało muzeum w Sinsheim, to ja zastosuję metodę chronologiczną i oprowadzanie zacznę od Speyer.



JADĘ, PŁYNĘ, LECĘ


SPEYER

Technik Museum Speyer rozlokowano na dużym terenie przemysłowym po dawnych zakładach lotniczych, które skończyły jako koszary armii francuskiej stacjonującej tutaj po II Wojnie Światowej. Hotel mieści się w kilku zaadaptowanych budynkach koszarowych tuż obok samego muzeum.Jest wygodny, z miejscami parkingowymi wokół budynków, można zaparkować pod oknami pokoju i pilnować bryki…. tylko po co. Z hotelu mamy 5 minut do wejścia głównego muzeum.

Ruszamy (piszę w liczbie mnogiej, bo jest nas dwóch). Wchodzimy do nowoczesnego, obszernego,oszklonego budynku, przed którym ( a częściowo na nim) ustawione są trzy duże samoloty. W kasie pytam, czy mają specjalną ofertę dla prasy. Miła brunetka kieruje mnie do informacji. Tam po okazaniu legitymacji jestem rejestrowany i otrzymuję darmowy bilet wstępu.Przy cenie 16 euro za wstęp do muzeum i kina, jest to miły gest. Ja mam legitymację prasową – kolega ma cyfrówkę. On płaci – ja nie. Razem tworzymy reporterski team…

Z ciekawością rozglądam się wokół. Poza kasami w budynku mieści się kino IMAX DOME, o którym jeszcze będzie, sklep z pamiątkami i wydawnictwami,restauracja. Już tutaj, pod sufitem, wisi kilka małych samolotów.

Przez elektroniczną bramkę, jak w nowojorskim metrze (bilet należy włożyć odpowiednią stroną), wchodzimy na tereny ekspozycyjne. Wcześniej wspomniałem, że to dawne zakłady lotnicze, co na pewno miało wpływ na awiacyjny klimat muzeum. Eksponaty zajmują dużą halę oraz rozległy plac wokół niej. Pod gołym niebem stoją lub są ustawione na wspornikach większe samoloty. Znajdziemy także rosyjskie, niemieckie czy francuskie samoloty wojskowe – niektóre mają częściowo odsłonięte silniki i inne elementy konstrukcji.Te samoloty, oglądane z bliska ukazują, że pilot to wprawdzie niezbędny(?), ale ledwie tolerowany dodatek do maszyny. Kabiny są klaustrofobicznie ciasne. Wypełnione kontrolkami, wskaźnikami i manetkami. Prawie całą długość kadłuba wypełnia silnik odrzutowy, do którego doczepiono skrzydła usterzenie i uzbrojenie.Oglądając myśliwce na niebie czy w filmach, nie zdajemy sobie sprawy, że są aż tak ciasne.

Zupełnie inne wrażenie robią samoloty cywilne i transportowe, są większe i bardziej przyjazne człowiekowi – zarówno pilotowi jak i pasażerom.Niektóre samoloty i śmigłowce są udostępnione do zwiedzania.

Najefektowniejszy jest Boeing 747 Jumbojet Lufthansy. Postawiono go na platformie na wysokości 16 metrów. Nim wdrapiesz się na górę – weź specjalną matę leżącą przy schodach. Z platformy można zjechać nierdzewną rurą właśnie na tej macie, co jest pewnym przeżyciem nawet dla „starego chłopa”. Będąc na górze, po zaliczeniu tych 16 metrów schodami – może być za późno. Nie sądzę aby ktoś miał ochotę zejść po matę i ponownie drapać się wspinać.Raczej zrezygnuje lub zaryzykuje zjazd na spodniach, co może skończyć się oparzeniem dość ważnej części ciała. Ja oczywiście nie zauważyłem napisu informującego o konieczności wzięcia z dołu maty, jeśli planuje się zjazd. A zjazd jak najbardziej planowałem… Z platformy wchodzi się do wnętrza Boeinga. Jest on ustawiony w lekkim przechyle (okaże się, że wszystkie zwiedzane samoloty mają jakiś przechył) co powoduje dosyć zabawne trudności w utrzymaniu równowagi, szczególnie, że we wnętrzu brak jest wyraźnych linii pionowych czy poziomych,normalnie służących jako odnośniki dla układu równowagi.Zwiedzać można pokład pasażerski (ale nie można siadać w fotelach) a także pokład piętrowy (VIP), jednak z częściowo usuniętym wyposażeniem. Można także zaglądnąć do kokpitu. W części ogonowej usunięto poszycie wewnętrzne i widać szczegóły konstrukcji wręgowej z połączeniami nitowymi. Cały samolot to setki tysięcy a może miliony nitów!

Po wyjściu z samolotu szukam wlotu rury zjazdowej. Jest w podłodze podestu – dosyć ciasna ciemna dziura, której końca nie widać. Jest także ostrzeżenie, że zjazd tylko na macie, którą można pobrać na dole przy wylocie rury. Odbieram to jak żart osobiście we mnie wymierzony – szkoda, że informacji tej nie znalazłem (w rzeczywistości przeoczyłem) zanim tu wlazłem. Już miałem machnąć ręką, gdy zauważyłem matę leżącą tuż obok. Pewnie ktoś zaglądnął w otwór rury, zrozumiał znaczenie słowa klaustrofobia i odpuścił sobie.

Siadam na macie i wpadam w otchłań. W ciemności, z dużą prędkością pokonuje się kilka zakrętów aż wreszcie rura wypluwa zmaltretowanego delikwenta.Widzisz znowu światło – przeżyłeś! Mój towarzysz szczęśliwy,że nie ma na czym zjechać – wraca schodami.


Zwiedzić można jeszcze wielkiego Antonowa An 22, największy samolot świata o napędzie śmigłowym. Także śmigłowiec ratunkowy. Na wolnym powietrzu jest sporo innych atrakcji: mały U-Boot U9, ciasny jak wnętrze „malucha”- cały dziób to wyrzutnie torped, rufę zajmują silniki i agregaty, odrobinę miejsca pośrodku pozostawiono dla załogi; łódź mieszkalna muzycznej rodziny o’Kelley, bardzo swego czasu popularnej w Europie Zachodniej, zestawy kolejowe, wielkie silniki.
Kolejne atrakcje znajdziemy w małych pawilonach. Jest muzeum modeli w odrębnym budyneczku oraz kolekcja marynistyczna z ludzką torpedą –koszmarnym wynalazkiem – w następnym.


Główne zbiory znajdują się w zabytkowej LILLER HALLE. Już sama hala to zabytek muzealny i ciekawa historia: Zbudowana w 1913 roku w Lesquin/Lille(Francja) dla firmy Thomson, w czasie I Wojny Światowej rozmontowana przez wojsko Niemieckie, przeniesiona do Speyer i zmontowana dla Pfalz-Flugzeugwerke – fabryki samolotów. Wyprodukowano w niej 2500 maszyn. Po I Wojnie Światowej do 1930 roku użytkowana przez armię francuską. Od 1937 roku do1945 służyła jako hala remontowa dla Flugzeugwerken Saarpfalz, w której naprawiano wszelkie typy samolotów. Od1945 roku do 1984 ponownie użytkowana przez armię francuską.Technik Museum przejęło teren i zdewastowaną halę w 1990 roku i po rocznym remoncie udostępniło do zwiedzania. Historia współczesna Europy w pigułce.


Hala jest pełna, żeby nie powiedzieć – przepełniona. Samochody, lokomotywy, samoloty.Śmigłowce i rowery. Motocykle oraz organy. Zajęte są podłoga,ściany oraz sufit. Na dole panują pojazdy lądowe – u góry statki powietrzne. Zwiedzający poruszają się kratownicą alejek.Warto przyjąć jakiś plan marszruty, aby przejść całą drogę w miarę optymalnie.

Miłośnicy Oldtimerów będą usatysfakcjonowani. Doskonale zachowane, najważniejsze modele z epoki: Rolls-Royce „Silver Ghost” z 1924, ciężarówka Gaggenau z 1909, Austro Daimler ADR z1930, rakietowy Opel Rak2 z 1928 (rekordzista prędkości), Mercedesy i wiele innych. Samochody z lat 50-tych, 60-tych. Kolekcja pojazdów użytkowych – samochody strażackie, maszyny budowlane.

Bogaty jest dział kolejowy – jedna z lokomotyw co kilka minut wykonuje „demo”.Gwiżdże, syczy parą i „puszcza koła w ruch”. Z kolejowych klimatów – także zabytkowa kolejka górska. Nad głową wiszą samoloty. Stare i nowe. Śmigłowe i odrzutowe. Cywilne i wojskowe.Chodząc alejami wykręcamy szyję we wszystkich kierunkach. Wszędzie coś ciekawego. Obsługi prawie nie widać. Gdzieś przemknie hostessa z kogucią miotełką i strąci niewidoczne kurze. Eksponaty opatrzone są tabliczkami informacyjnymi. Niektóre dodatkowo filmami o historii, reportażami z pozyskania (wydobycie wraku myśliwca z dna rzeki) czy transportu. Część eksponatów można uruchomić(lub uruchomić demo) – na ogół za dodatkową opłatą jednego Euro. Chodzenia jest na dwie – trzy godziny a i tak przy tej ilości eksponatów połowy nie zapamiętamy.


Niezwykłą atrakcją jest kupiony i sprowadzony z radziecki prom kosmiczny BURAN (nigdy nie był w kosmosie). Po zaniechaniu programu wahadławcowego w Związku Radzieckim trafił w prywatne ręce. Wypożyczył go były australijski astronauta, biznesmen Paul Scully-Power, i sprowadził do Australii. Miał być jedną z atrakcji olimpiady w Sydney w 2000r. Australijczyk zbankrutował, a Rosjanie nie chcieli promu z powrotem. Z kolei kupił go przedsiębiorca z Singapuru i sprowadził do Bahrajnu, gdzie był wiele lat przechowywany na nabrzeżu. W 2008r. Burana zakupiło do swoich zbiorów niemieckie Technik-Museum Speyer, dokąd przybył drogą morską a następnie na barce płynął Renem, wzbudzając wcale powszechne zainteresowanie. Museum wydało na zakup, transport i przygotowanie miejsca ekspozycji 10 milionów Euro – i liczy ,nie bez podstaw, że to dobra inwestycja.


Jeśli masz jeszcze siłę- w końcu jest gdzie się pożywić i chwilę odpocząć –koniecznie zaglądnij do pałacyku na zewnątrz muzeum zwanego Wilhelmsbau. To jakby deser po daniu głównym. Nic nie trzeba dopłacać – wstęp jest w cenie biletu. W pałacowych pokojach kolekcja zegarów grających i automatów muzycznych, mody XIX i XX wieku, zabawek i lalek, historyczne mundury ze zbiorów Winklera oraz pokój myśliwski.


Odrębną atrakcją jest IMAX DOME – kino z olbrzymim ekranem sferycznym, a nie płaskim jak w kinie klasycznym. Widz ma wrażenie,ze zanurza się w filmowej rzeczywistości. W zwykłym kinie, jeśli film nas wciąga, możemy stracić poczucie rzeczywistości – w IMAX DOME efekt ten jest wielokrotnie silniejszy. Po zakończeniu filmu potrzebujemy trochę czasu aby wrócić do realnego świata.


SINSHEIM

Nie ważne od którego muzeum zaczynasz – Speyer czy Sinsheim – zobaczyć musisz oba.Choć dzieli je jedynie 30 kilometrów autostradą, nie jest to łatwe jednego dnia, więc warto dołożyć 40 Euro od osoby – zanocować i drugie muzeum zobaczyć dnia następnego. Oba dysponują własnymi hotelami. Jeśli chcemy taniej – w okolicznych wsiach są przyzwoite zajazdy w lepszej cenie. Jeśli wyjazd jest planowany –warto sprawdzić czy w Sinsheim nie odbywają się jakieś targi –bo mogą być kłopoty z noclegami (choć na pewno coś się znajdzie w promieniu 20-30 kilometrów, hoteli i zajazdów jest masa). Warto sprawdzić na stronach muzeum, czy nie ma imprez, które mogą nas szczególnie zainteresować.


Muzeum w Sinsheim powstało pierwsze. Wykorzystano nieczynne tereny wystawowe i w hali o powierzchni 5000m2 urządzono pierwszą ekspozycję. Pomysł okazał się sukcesem – także finansowym. Muzeum cały czas rozwija się i zwiększa swoje zbiory oraz ilość dodatkowych atrakcji.

Zwiedzanie rozpoczynamy od hali głównej gdzie czeka na nas duża kolekcja American Dream Cars czyli klasycznych krążowników szos. Tutaj widać różnicę w rozumienia słowa samochód w Europie i Stanach (szczególnie w latach 60-tych i70-tych). Olbrzymie przestrzenie, migracja zarobkowa, szerokie ulice w miastach i tanie paliwo przekładało się na potężne samochody,z wielkimi silnikami V8 i kołyszącym niczym okręt zawieszeniem.Skromny kabriolet był większy od dużego europejskiego kombi.

Kolejna sekcja tematyczna to militaria – głównie z okresu ostatniej wojny i późniejsze. Przy okazji warto zauważyć, że w Niemczech przez lata tematyka militarna – a szczególnie okres ostatniej wojny –była, delikatnie mówiąc, zaniedbywana. Swoisty sposób na rozliczenie się (w zasadzie nie rozliczając się) z ich rolą w II Wojnie Światowej. Na tutejszą ekspozycję składają się czołgi,pojazdy pancerne, dowodzenia i dyspozycyjne, stanowiska ogniowe, strzeleckie i artyleryjskie. Do ciekawostek można zaliczyć gigantyczny pocisk niemieckiej armaty 405mm czy „rower bojowy”.Między dużymi eksponatami zaaranżowano manekiny żołnierzy z uzbrojeniem osobistym i wyposażeniem.

Druga część ekspozycji militariów znajduje się pod gołym niebem. Jest to swoista „aleja pancerna” – po obu jej stronach ustawiono liczne czołgi, działa samobieżne, pojazdy specjalne.

W dalszej części hali natrafimy na zbiór samolotów – samoloty myśliwskie z okresu wojny i późniejsze. Część stoi na posadzce a część wisi pod sufitem. Gęsto upakowane. W gablotach dokumenty i akcesoria. Można zobaczyć zniekształcony pod wpływem temperatury blok silnika zestrzelonego myśliwca, który częściowo„spłynął” jak by był z wosku. Albo Junkers Ju-87B zestrzelony w 1944 roku w okolicach St. Tropez – jego przednią część wydobyto z głębokości 60 metrów 1989 roku.Część ogonowa wciąż spoczywa na głębokości 100 metrów.

Duże samoloty eksponowane są na zewnątrz hali. Hitami ustawione obok siebie naddźwiękowce pasażerskie (w chwili obecnej przygoda z pasażerskimi samolotami naddźwiękowymi została zakończona) – francuski Concorde i rosyjski, a właściwie radziecki TU 144. To jedyne miejsce na świecie, gdzie z bliska można zobaczyć obie konstrukcje.Udostępniono wnętrza, co pozwala porównać także wykończenie i wyposażenie kokpitu. Jest oczywiste, ze samolot radziecki to w dużej mierze kopia Concorde. Jest jednocześnie prawdziwym produktem socjalistycznym, w którym, mimo ogromnych pieniędzy włożonych w produkcję, oraz ambicji pokazania światu nieograniczonych możliwości radzieckiej techniki, nie uniknięto wrażenia tandety,widocznej w materiałach wykończeniowych i estetyce wykonania.Najwspanialszy ustrój na świecie odciskał jakieś diaboliczne piętno w umysłach. Kilka lat temu wybrałem się na berlińską wieżę telewizyjną (tą w części wschodniej Berlina, wybudowaną za czasów NRD), która, z efektowną obracającą się restauracją na szczycie, była wizytówką stolicy NRD i socjalistycznej myśli technicznej. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, po wejściu do holu w podstawie wierzy, to tandetne lastrikowe posadzki. Marmury stanowiłyby ułamek kosztów budowy, a efekt byłby zupełnie inny…

Ostatnia sekcja w tej hali to maszyny drogowe i pojazdy użytkowe. Tutaj znajdziemy traktory z początku wieku – jednocylindrowe z dużym kołem zamachowym z jednego boku – służącym także jako pasowe koło napędowe dla maszyn rolniczych. Może ktoś pamięta Ursusy takiej konstrukcji,użytkowane jeszcze lata po wojnie? Są tutaj pojazdy parowe,ciężarówki, maszyny budowlane z ostatnich 100 lat.


W drugiej hali miłośnikom starych kolei sprawi frajdę około 20 lokomotyw oraz spora makieta kolejowa w skali 1:22,5 z siedmioma jednocześnie poruszającymi się składami.

Lubisz wiatr we włosach – Aston Martin, Jaguar, Ferrari, Lamborghini,Porsche są dla ciebie. Jeśli nie możesz go mieć – to przynajmniej pooglądaj. To kolejny dział. A może jeszcze szybciej? Bolidy F-1 są szybsze – to największa stała ekspozycja tych pojazdów na świecie. I jest tu ich spora kolekcja – także starszych modeli. W tym wyścigowy Maybach z 23 litrowym(!)silnikiem.

Jeśli jednak wiatru wciąż za mało – to jest na to rada: motocykle. Do lat 50-tych był to najpopularniejszy, powszechnie dostępny środek lokomocji. Obecnie jego rola jest inna, ale jest równie popularny – to pojazd rekreacyjny a także emanacja pewnego stylu życia. Wolności, pędu,doznań ekstremalnych. W Sinsheim wystawionych jest ponad 300 maszyn z różnych okresów. Kolekcja obrazuje historię rozwoju motocykla,różne mody, rozwiązania techniczne i estetyki. Nie da się przejść obojętnie obok prawie stuletniego jednokołowca ErichaEdisona-Putona zbudowanego w Paryżu. Cała maszyneria, włącznie z motocyklistą znajduje się wewnątrz ogromnego pojedynczego koła.

I wreszcie dla uspokojenia nerwów klasyka OLDTIMER-ów. Kolekcja Maybachów z najstarszym sprawnym egzemplarzem – modelem W5 SG z 1928 roku. „Podaruj sobie odrobinę luksusu” i pooglądaj Bugatti, Mecedesy i tym podobne.

Jeśli zwiedzanie cię nie wykończyło – a ja miałem już dość – to możesz poszaleć na symulatorach.

Aby się zrelaksować i ostudzić emocje – wpadliśmy jeszcze do kina IMAX 3D. O ile IMAX DOME to ekran dookolny, to IMAX 3D ma ekran płaski a obraz przestrzenny uzyskiwany jest projekcją stereoskopową. Wyświetla się filmy dokumentalne, specjalnie produkowane dla tej technologii, nie „rasowane” z normalnych filmów. My trafiliśmy na reportaż z życia na międzynarodowej stacji kosmicznej ISS. Seans zaczyna się zwiastunem filmu o dinozaurach – okulary stereoskopowe założyłem w momencie gdy jakiś potwór rozdziawił wielka paszczę – i odruchowo się cofnąłem. Piorunujące wrażenie przestrzenności. Doskonała ostrość, głębia i wrażenie zanurzenia w planie. To co wcześniej widziałem – z użyciem filtrów barwnych czy innych sztuczek –to piaskownica.

Film rewelacyjnie zrealizowany przez samych mieszkańców stacji – w kosmosie nie było miejsca na ekipę filmową – pokazuje wiele szczegółów z życia i pracy w przestrzeni. O dziwo – to co widzimy w filmach sience-fiction często bardzo dobrze oddaje realia prawdziwej stacji kosmicznej.


CZY TO JESZCZE JEST MUZEUM?


Zarówno Auto&Technik Museum Sinsheim jak i Technik Museum Speyer to nie muzea do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Twórcami są pasjonaci motoryzacji –miłośnicy starych samochodów. A więc nie naukowcy, historycy ale amatorzy. Pomysł zrodził się w trakcie zlotu Oldtimerów w 1980roku. Grupa zapaleńców postanowiła, żeby zamiast trzymać swoje skarby w garażach – pokazać je szerokiej publiczności. Założyli stowarzyszenie i 6 maja 1981 roku otwarły się po raz pierwszy podwoje Muzeum, urządzonego w Sinsheim, w byłej hali wystawowej o powierzani 5000m2. Od początku muzeum było jakby przedłużeniem idei zlotu fanów, gdzie mieszają się historia, rozrywka, piknik,spotkanie przyjaciół i wypad rodzinny. Pomysł okazał się tak nośny, że dzisiaj oba muzea (Sinsheim i Speyer) stanowią unikatowy, największy w europie, prywatny zbór muzealny związany z techniką środków transportu. Oczywiście, dzisiejsza postać muzeów kształtowała się przez ostatnie 20 lat.

W chwili obecnej są to perfekcyjnie zorganizowane, kompleksowe zespoły muzealno –edukacyjno – rozrywkowe na które składa się:

  • olbrzymiaekspozycja z zakresu szeroko rozumianej techniki środkówtransportu. Ekspozycja żyje i wciąż się powiększa. Wiele zsamochodów – nawet tych najstarszych – jest sprawnych i bierzeudział w różnych imprezach. Muzeum pozyskuje eksponaty na wielesposobów – są to depozyty, darowizny, zakupy. Jego popularnośćjest na tyle duża, że obdarowywane jest wyjątkowymi eksponatamijak Concorde i TU144 czy okręt podwodny. Umieszczenie w muzeum toczęsto ratunek przed zniszczeniem unikatowych przykładów geniuszua czasem i szaleństwa konstruktorów.

  • dogodna lokalizacja,wygodny dojazd i pojemny parking

  • własny hotel

  • sklep z pamiątkami iwydawnictwami (także własnymi)

  • restauracja i salebankietowe. Muzeum zachęca do organizowania przyjęćokolicznościowych w niepowtarzalnej atmosferze. Możliwe sąprzyjęcia wśród zabytków!

  • kino IMAX DOME orazIMAX 3D. Technologia IMAX 3D to filmy trójwymiarowe.. Efektzanurzenia w filmowej rzeczywistości uzyskuje się metodąstereoskopowa z użyciem okularów filtracyjnych. Jest to wprawdzietechnologia znana, ale z reguły jakość jest niska (były naweteksperymentalne projekcje telewizyjne). W IMAX 3D jakość obrazujest doskonała a efekt trójwymiarowości głębszy niż wrzeczywistości. Widz ma uczucie uczestniczenia wewnątrz akcjifilmu – jest otoczony obrazem. Dla IMAX produkuje się filmyspecjalnie. Tematyka jest typowa dla takich klimatów – filmyprzyrodnicze, krajoznawcze, naukowe. Wrażenie jest rzeczywiścieporażające. Lecąc wąskim kanionem mimo woli uchylamy się przedskałami. W trakcie podwodnych penetracji rafy koralowejwstrzymujemy oddech gdy przepływa obok rekin. Interesującymdoświadczeniem jest porównanie wrażeń z IMAX DOME i 3D – nibypodobne, a jednak inne. Repertuar obu kin jest różny.

  • prowadzona jestdziałalność popularyzatorska i naukowa. Organizowanespecjalistyczne konferencje, wystawy okolicznościowe, spotkania izloty.

  • jest także coś dlanajmłodszych, nie koniecznie podzielających zachwyt dorosłych dlatechniki – zjeżdżalnie, łódki inne atrakcje.


Mimo rozrywkowego charakteru na pewno jest to wciąż MUZEUM. Stanowi ono świetny(może dlatego,że stworzony przez pasjonatów) przykład połączenia funkcji klasycznego muzeum, którego zadaniem jest gromadzić i chronić zabytki, z funkcją edukacyjno wychowawczą ( a wiec możliwość zapoznania się z wytworami myśli technicznej,prześledzić rozwój konstrukcji środków lokomocji, złapać bakcyla zbieractwa) i rozrywkową (muzea odwiedzają rodziny i grupy zorganizowane, goście z całej europy, zloty i imprezy okolicznościowe przyciągają tłumy) .

Koncepcja muzeum„interaktywnego” czy „otwartego” jest coraz popularniejsza.Wiele muzeów, tam gdzie jest to możliwe, oferuje bezpośredni kontakt z eksponatami. Organizowane są prezentacje funkcjonowania maszyn, warsztaty zapoznające ze starymi technikami, gry edukacyjne i eksperymenty naukowe. Dotyczy to także „poważnych” placówek.Doskonałym przykładem jest berlińskie Muzeum Techniki, które łączy cechy placówki muzealno – naukowej z nauczaniem przez rozrywkę i eksperyment. Część eksponatów jest uruchamiana, są stanowiska do wykonywania prostych eksperymentów naukowych oraz specjalny dział SPECTRUM – centrum eksperymentu naukowego. Zresztą po co szukać tak daleko – w Dusznikach Zdroju funkcjonuje Muzeum Papiernictwa w starej papierni, produkujące na oczach zwiedzających papier, z możliwością samodzielnego czerpania. Mamy także Muzea-Kopalnie z edukacyjnym wydobyciem.

Współczesny trend w muzealnictwie polega właśnie na ukazaniu historii materialnej„żywej”, tak jak funkcjonowała w poprzednich pokoleniach, na aktywnym uczestnictwie w historycznym spektaklu.


Pomysłodawcy utworzenia Technik Museum na pewno nie przypuszczali, że tak błyskotliwie potoczy się kariera ich dzieła. Należy im pogratulować świetnego pomysłu i skutecznej realizacji.


NAZWISKA, DATY, ADRESY– CZYLI GARŚĆ FAKTÓW


Wprawdzie obie filie mają taką samą strukturę to jednak występują różnice. –eksponaty nie powtarzają się i ich dobór jest trochę inny. W Sinsheim mamy duży dział techniki wojskowej, bolidy formuły F1,„American Dream Cars”, symulatory. W Speyer Oldtimery, samoloty wojskowe, zabytkowe organy, U-Boota i Boeinga 747 a także Wilhelmsbau – nie mające nic wspólnego z motoryzacją małe muzeum w pałacyku tuż obok hotelu . Warto więc (nawet rzekłbym –trzeba) zobaczyć oba obiekty.


Muzeum Techniki jest zarządzane przez stowarzyszenie non profit skupiającego ponad 2000członków na całym świecie. Utrzymuje się ze składek, darowizn i sprzedaży biletów. Wszystkie zyski przeznaczone są na bieżące wydatki i rozwój placówek. Swoja pozycję i renomę osiągnęło bez jakiejkolwiek pomocy publicznej (rządowej) i jest z tego dumne.

Najważniejsze daty i fakty:

  • 1981 otwarcie Auto &Technik Museum Sinsheim

  • 1991 otwarcie nowegomuzeum na terenie profrancuskich koszar w Speyer

  • 1993 pierwszyspektakularny, wielki (choć w swojej klasie mały) eksponat –okręt podwodny Marynarki Wojennej U-9

  • 1995 w Speyer zostajeotwarte kino IMAX CLASSIC, drugie takie kino w całych Niemczech

  • 1996 wobecolbrzymiego powodzenia kina IMAX w Speyer – powstaje kino IMAX 3D wSinsheim

  • 1997 otwarcie IMAXDOME w Speyer

  • 1999 muzeum otrzymujepierwszy wielki samolot – jest to od razu największy na świecierosyjski transportowiec AN-22

  • 2000 kolejny wielkisamolot – naddźwiękowy pasażerski TU-144 dla Sinsheim

  • 2002 do Speyer trafiaBoeing 474-200 Lufthansy

  • 2003 naddźwiękowypasażerski CONCORDE w barwach Air France dla Sinsheim

  • oba muzea zatrudniająponad 250 osób na pełnym etacie oraz kolejne 150 w niepełnymwymiarze czasu oraz doraźnie przy okazji imprez

  • około milionazwiedzających rocznie z Niemiec i całej Europy

MOJE ZDJĘCIA Z MUZEUM

http://am-ma.info/?PHOTO_GALLERIES:MUZEUM_TECHNIKI


ŹRÓDŁA


  • Własne oczy:Sinsheim w 2005 a Speyer w 2006 roku.

  • Materiały dla prasy– raczej skromne

  • strona www muzeumhttp://www.museum-sinsheim.de/ oraz http://www.museumspeyer.de/

  • Wikipediahttp://de.wikipedia.org/wiki/Auto-_und_Technikmuseum_Sinsheim

  • korespondencja zrzeczniczką prasową muzeum – raczej nie satysfakcjonująca

  • pewna ilośćprywatnych stron www ( w tym także polskich)

  • moje zdjęcia zmuzeów: http://am-ma.info/?PHOTO_GALLERIES:MUZEUM_TECHNIKI

am

IMPRESJA WIOSENNA

„COŚ ŁASKOCZE GO W POLICZEK,
PROMYK SŁOŃCA – ZŁOTA STRZAŁKA
SZPARĄ ZASŁON SIĘ PRZEDZIERA
NICZYM PRZYJACIELSKI PRZTYCZEK.
STAJE W OKNIE – SZKŁA PRZECIERA
A TAM WIOSNA JAK CHOLERA”

Ten cytat znanego polskiego poety pozwolę sobie użyć jako wprowadzenie do dalej następujących rozważań o fenomenie pór roku – a dokładniej o jednej z nich – wiośnie. Do refleksji pchnęło mnie objawienie się właśnie, po długim wyczekiwaniu, tak długim, że niektórzy tracili już nadzieję, kolejnej w cyklu rocznym pory.
Ostatnie dekady przyzwyczaiły nas do zim krótkich i niezbyt ekstremalnych – mrozy i śnieżyce nawiedzały naszych zachodnich a także wschodnich sąsiadów, gorzej było nawet w Czechach i Słowacji – z ewentualnym wyłączeniem ściany wschodniej, tradycyjnie doświadczanej przez przeróżne klęski, może poza klęską urodzaju.
Do dobrego łatwo się przyzwyczaić, i mimo narzekań na brak śniegu w górach (narciarze i właściciele wyciągów), nostalgii za słynną Polską Jesienią, która padła ofiarą zmian klimatycznych, skarłowaciała i zszarzałą do tego stopnia, że mówiło się już o bezpośrednim przechodzeniu lata w zimę (ostała się Warszawska Jesień, którą wysłuchaliśmy już 52 raz w zeszłym roku), uznaliśmy, że korzyści przeważają. Wiemy ile kosztuje ogrzewanie, a nawet jak nie wiemy, to wiemy, że coraz więcej; jakich problemów komunikacyjnych przysparza śnieg, jakie szkody w drogach czynią mrozy – można by wymieniać prawie bez końca.
Mędrzec powiada: raz to przypadek, dwa razy to zbieg okoliczności, jednak razy trzy to już seria – przywykliśmy myśleć, że tak będzie zawsze, być może grzesząc w ten sposób grzechem pychy wobec natury, za co musieliśmy zostać ukarani.
Ostatnia zima, którą mam nadzieję właśnie żegnamy, obfitowała w wszystkie te zjawiska atmosferyczne, których się obawiamy – była długa ponad miarę, śnieżna, mroźna, destrukcyjna. Stąd wiosna, ta szczególna pora roku, pora przebudzenia do nowego życia, pora optymizmu i energii, wypatrywana tęsknie każdej zimy, tego roku oczekiwana była szczególnie.
Każda z pór roku jest swoistym kulturowym archetypem, oddziałuje także na nasza biologię i psychikę, determinuje roczny cykl aktywności i samopoczucia – nic więc dziwnego, że przypisujemy im swoiste atrybuty. I tak, lato kojarzy się przede wszystkim z doznaniami pozytywnymi: ciepło słońca, lekkie ubrania (co tak cenią mężczyźni, choć na ogół nie u siebie), okres wakacji i wypoczynku – o męczącym upale w mieście staramy się nie pamiętać. Jesień… to polska specjalność, pastelowe żółcie, piękne zachody słońca, opadające liście ścielące się w alejach, kontemplując przyrodę szykująca się do zimowego snu, – sami wyhamowujemy i popadamy w nostalgię, czemu wyraz dano w bogatej literaturze i ikonografii. Zima to czas letargu, stan przetrwania, chłodu i ciemności, ale także wspaniałego krajobrazu w bieli, czystości i spokoju, zabawy i kuligu z drugiej strony. No i wreszcie wiosna, „wiosna radosna”, okres przebudzenia, głodu działania i doznań, okres powracającej zieleni i barw kwiatów, przebiśniegów, krokusów i innych prymulek – tutaj cykl zaczyna się od nowa.

WRESZCIE NADESZŁA
Ostatnie kilka dni to dramatyczne zapasy wiosny z zimą: chwilowe ocieplenie, lekkie roztopy i znowu śnieżyce i ujemne temperatury, zmagania chyba jednak zwycięstwem wiosny zakończone. Śniegi stopniały i naszym oczom (to ciekawa konstrukcja, w której narządowi wzroku, który jest jedynie biologiczną soczewką, przypisujemy podmiotowość jakąś, od nas samych odrębną a przecież z nami tożsamą…) ukazać się winny pączki wzbierające, źdźbła trawy zieleniejące, chrząszcze chrzęszczące, ptacy radośnie świergoczące.

I na cóż trafia ta fala wzbierających uczuć i ten ogrom oczekiwania, ten pozytywny, całą zimę wstrzymywany, zawieszony w napiętym oczekiwaniu potencjał życiowej energii – na straszliwy „krajobraz po bitwie”, którego przecież spodziewać się winniśmy, bo to krajobraz po bitwie naszej, owej wiosennej wizji przez nas samych wypowiedzianej, choć wciąż jeszcze nie do końca wygranej.
Pole bitwy jest wokół nas czas cały, lecz zimą pod białym całunem było skryte – teraz gdy śniegi stopniały, w pełnej krasie się ukazało. Wszędzie wala się zużyta amunicja, a to różnorodne „małpki” – jakieś żołądkowe, żubrówki, smirnoffy, puszki po piwie wszelkich marek, aczkolwiek z przewagą tych z „mocne” lub „strong” w nazwie, wtórujące im piwne butelki. Także większe kalibry reprezentowane są obficie – „0,5”, „0,75” wódeczki a nawet „1,5” litrowe piwa. Rywalizują – choć bezskutecznie – wszelkiego rodzaju asortymenty plastikowe – cole, fanty, wody mineralne, dumnie barwne i w kształcie wykwintne napoje energetyzujące.
„Po pierwszym nie zagryzam” – ale przecież nie o jednym kieliszku tu mówimy, tak więc oprócz wszelkich po płynach opakowań, do czynienia mamy z innego rodzaju kartaczami: a tu chlebek zgniły malowniczo się wala, ówdzie zgrabna kupa obierek i innego nie spożytego jadła pozostałości. Wszystko to upszczone wszędobylskimi plastikowymi woreczkami, w tym także ekologicznymi, co najlepszego o nich świadectwa nie wystawia.

Prawdopodobnie – jak co roku – bujnie wyrastająca trawa i inna roślinność przysłoni ślady naszej – ciągle jeszcze  – klęski w walce z naturalnym otoczeniem, klęski jednak nie ostatecznej, bo przecież wciąż rośniemy w siłę, każdorazowo większą ilością amunicji dysponujemy. I choć wróg powstaje każdego roku, to za każdym razem trochę osłabiony, nie potrafiący do końca ran wyleczyć, zutylizować rosnącej masy szkła, plastiku, odpadów biologicznych, coraz bardziej w woreczki plastikowe wplątany…

I takie oto refleksje mnie naszły, gdy wyszedłem ma łąkę przed blokiem, tą resztkę nie wybrukowanej przestrzeni, skuszony wiosennym słońcem i pierwszych objawów wiosny, kontemplacji spragniony.
              
          
Tekst: Andrzej Małyszko
Zdjęcia: Katarzyna Małyszko

Post Scriptum
Tak malowniczo i z taką emfazą opisywana łąka znajduje się na skraju dzielnicy mieszkaniowej. W zasięgu kilku kroków ustawione są kosze na śmieci i ogólnie dostępne kontenery…

Plany

Następne tematy:

SŁUŻBA ZDROWIA (OGON EUROPY)
EDUKACJA (OGON EUROPY)
UBEZPIECZENIA SPOŁECZNE (KATASTROFA)
BEZROBOCIE (ROŚNIE A MIAŁO MALEĆ)
INFORMATYZACJA ADMINISTRACJI PUBLICZNEJ (A CO TO JEST)
INFRASTRUKTURA DROGOWA (OGON EUROPY)
MEDIA PUBLICZNE (ANI PUBLICZNE ANI MEDIA)
ROZDZIAŁ PAŃSTWA I KOŚCIOŁA (DAŁBY BÓG)
UPRZYWILEJOWANE GRUPY SPOŁECZNE (BEZ URAZY PANOWIE GÓRNICY, ENERGETYCY, ROLNICY, POLITYCY…)
DYSPROPORCJE W ZAROBKACH (MISTRZOSTWO EUROPY)

ŻARTUJĘ…

Co łączy psie kupy, małpki i śmierć z wychłodzenia?

Zacznijmy do psich kup – już wcześniej poświęciłem temu wdzięcznemu tematowi cały wpis. Teraz owa kwestia jest jedynie przyczynkiem do właściwej historii. A zaczyna się ona niewinnie – wieczorne spacery z psem córki – co już uważny czytelnik wcześniejszych z mych dywagacji miał okazję skonstatować – należą do mnie. Przyczyny są raczej jasne i pragmatyczne, Polska jest krajem podwyższonego ryzyka, co widać, słychać i czuć każdego dnia, nie zależnie od kanału TV, który oglądamy – tak więc mimo iż pies jest spory (labrador), to mogłoby okazać się zbyt mały aby odstraszyć potencjalnego napastnika. Po wielu dniach opadów a potem lekkiej odwilży, śnieg odsłonił wstydliwie do tej pory skrywane skarby. Z białej – choć już coraz bardziej szarej – powłoki zaczęły wyłaniać się przeróżne dobra, których obecności wprawdzie byliśmy pewni, ale póki nie widoczne, wyparliśmy ze świadomości, i to w ilości, która może zaskoczyć. Niewątpliwie prym tu wiodą psie kupy – co wyjaśnia użycie ich w tytule.
Wyczerpawszy ten fascynujący wątek udajmy się do małpek. Przy czym warto zaznaczyć, że nie chodzi o te miłe, ale tylko jeśli pluszowe, a w rzeczywistości śmiertelnie niebezpieczne zwierzęta. Nasze są i miłe i bezpieczne, choć w pewnych sytuacjach – nie koniecznie. Mówimy o małpkach Palikota – czyli miniaturowych flaszeczkach wypełnionych zacnym trunkiem. A łączy je z kupami psimi wspólne siedlisko – to właśnie małpki  – oraz puszki i butelki po piwie – objawiają się licznie gdy ustępują śniegi. Może i nie zwróciłbym na to specjalnej uwagi – ale jeśli prezydent tak je ceni to coś musi być na rzeczy. No i okazuje się, biorąc pod uwagę i liczność i powszechność występowania opróżnionych flaszeczek, wystających malowniczo ze zwałów śniegu na poboczach, na osiedlowych parkingach, trawnikach i innych mniej lub bardziej publicznych miejscach, że nie tylko prezydent ale naród wszelki bardzo je ceni. Dowodzi to niezbicie wyrafinowania obyczajów i wysokiej kultury, którą przed rachunkiem ekonomicznym stawiamy – taka postać trunku z reguły droższa jest niż opakowanie konwencjonalne.

Mamy już wreszcie wszystkie elementy, aby przejść do części ostatniej. A więc spacer z psem wieczorem, śnieżna zima, niezbite dowody miłości do trunków w narodzie…
Gdzieś w oddali, na ścieżce biegnącej przez małe uroczysko na tyłach bloków a ruchliwą ulicą, zauważyłem człowieka poruszającego się chwiejnym krokiem – w końcu to nic nadzwyczajnego, gdzieś ten cały alkohol musi znajdować swych nosicieli. Jednak po chwili widzę, że postać owa raz to wbija się w śnieg na łące, tudzież rusza wprzód a zaraz potem zawraca by wreszcie zatoczyć liczne kręgi. Jednym słowem widok żałosny – człek z kompasem uszkodzonym, miotamy nieskładnymi impulsami niczym statek wśród burzy. Ale też widok straszliwy – człowiek na silnym mrozie, zamroczony i kręcący się w kółko; a w pamięci mam komunikaty o ponad dwustu już ofiarach mrozów w Polsce, znaczna liczba ofiar wcześniej piła…
Podszedłem więc i pytam dokąd zmierza, choć lepiej – dokąd chciałby zmierzać – spytać by było, bo ostatnie poczynania sugerowały, że zmierza donikąd. Coś wybełkotał, bąknął przepraszam – będę wymiotował i w końcu wydusił – na Mielecką. Z tego miejsca to ładnych parę kilometrów, droga na autobus lub tramwaj. Pytam – jak chcesz się tam dostać, lecz nim zarzuca i raczej znów nie kontaktuje. Wiem, że jak go tak zostawię to zabłądzi na tym małym poletku, i zamarznie na śmierć kilka metrów od ruchliwej ulicy i pobliskich domów. Próbuję nakierować delikwenta na przystanek autobusowy, wskazuję azymut na latarnię u końca drogi, jednak po kilku krokach traci orientację i znów ciągnie w krzaki, tak więc biorę go pod łokieć i do celu wiodę. Wreszcie uspakajam psa całą tą historią zaniepokojonego i wracam do domu.

Tak oto wypełniłem obietnicę w tytule daną i wykazałem związek – nie tyle przyczynowo skutkowy co skojarzeniowy – trzech, wydawałoby się słabo z sobą związanych elementów.

PS Dwie godzinny później sprawdzam, czy nie zasnął na przystanku – ale już go nie ma.

2010.02.09 21:45

Przywłaszczenie – ćwiczenia praktyczne

Kodeks Karny (KK) stanowi:
„Art. 284. § 1.Kto przywłaszcza sobie cudzą rzecz ruchomą lub prawo majątkowe, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. § 2. Kto przywłaszcza sobie powierzoną mu rzecz ruchomą, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5. § 3. W wypadku mniejszej wagi lub przywłaszczenia rzeczy znalezionej, sprawca podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku.”
Przywłaszczenie często błędnie utożsamiane jest z kradzieżą – dla pokrzywdzonego skutek taki sam (utrata mienia), ale kwalifikacja prawna jest inna. Nie wdając się w zawiłości prawne – przywłaszczyć można jedynie rzecz wcześniej legalnie posiadaną (np. użyczoną, pożyczoną czy znalezioną), a w przypadku kradzieży mamy do czynienia z zaborem mienia.

A teraz przykład praktyczny, z życia wzięty i zupełnie jeszcze świeży, do tego stopnia, że nie jest nam jeszcze wynik sprawy znany. Wprawdzie z okoliczności wywieść można ów wynik i nie będzie on dla pokrzywdzonego zbyt korzystny, jako że szanse ustalenia sprawcy, a co za tym idzie doprowadzenia do występku ukarania oraz co nie mniej ważne – naprawienia krzywdy, czy to w postaci zwrotu przywłaszczonego mienia czy odpowiedniej materialnej rekompensaty, nie są zbyt duże. Jednakowoż nie finał sprawy jest przedmiotem naszych dywagacji, a sam przypadek inkryminowanego działania i tak przy okazji nad kondycją naszego społeczeństwa (nic osobistego, jedynie socjologiczne zainteresowanie) refleksja.

Moja córka, powiedzmy o wdzięcznym imieniu K. weszła właśnie w strefę pełnoletności – ważny ten moment w życiu młodego człowieka świętuje się, nie jak dawniej bywało na domowych osiemnastkach, ale w klubie. Na ogół kilkoro znajomych mających osiemnaste urodziny w podobnym terminie składa się – choć w praktyce płacą ich rodzice – i wynajmuje klub na zamkniętą imprezę. Gości – zapraszanych przez jubilatów – może być nawet kilkuset. Dwa dni temu K., która swoją imprezę już odbyła, została zaproszona przez koleżankę do klubu w centrum Wrocławia. Aby zapewnić jej bezpieczny powrót umówiliśmy się, że pod klub na koniec imprezy przyjadę. Tak też się stało, jednak gdy dzwoniłem, że już jestem, usłyszałem komunikat o niedostępności abonenta – nie byłem zaniepokojony a raczej zirytowany, w klubach często nie ma zasięgu, więc jak umawiamy się na godzinę, K. powinna zadbać o łączność. Jednak po chwili córka dzwoni i zdenerwowanym głosem mówi, ze już czeka. Gdy podchodzę, widzę, że coś się stało, jest zapłakana i roztrzęsiona – mówi że zgubiła telefon i dzwoniła od koleżanki, telefon mógł wypaść z kieszeni podczas tańca, mógł być także „wyciągnięty”. K. dała ogłoszenie przez didżeja z prośbą o zwrot – jeśli ktoś znalazł,  po pewnym czasie zwrócił się do niej pracownik klubu (nazwijmy go umownie ochroniarzem) z informacją, że ktoś ma ten telefon i jest skłonny oddać za 100 złotych znaleźnego. K. nie miała takiej kwoty ale także nie miała zamiaru płacić za zwrot telefonu, o którym nie można powiedzieć, ze został zgubiony – w końcu to określone pomieszczenie, zamknięta impreza i nawet jeśli wypadł z kieszeni to szukała go w całym lokalu i znalazłaby, gdyby ktoś go nie wziął, poza tym, po ogłoszeniu o zgubie nikt nie może powiedzieć, że właściciel nie jest „tu i teraz” znany. Zdziwiła ją także postawa ochroniarza, który podjął się takiej dwuznacznej misji za – jak twierdził – obietnicę 10 złotych w przypadku powodzenia transakcji! Raczej oczekiwałaby, że w imię dobrze rozumianej satysfakcji klientów oraz zwykłej uczciwości ochroniarz zabierze telefon – mając do dyspozycji kilka przynajmniej argumentów, takich jak postura zapaśnika, czy ostatecznie groźba powiadomienia policji – i po prostu go zwróci, a nie będzie współpracował w tak wątpliwym i nie przynoszącym chwały przedsięwzięciu. Córka poprosiła ochroniarza, aby przekazał, iż ma tylko kilka złotych, więc albo niech ów tajemniczy „znalazca” odda telefon albo ostatecznie samą kartę SIM. Ten po jakichś tajemniczych konsultacjach – K. próbowała śledzić go, ale zniknął w pomieszczeniach służbowych – wrócił i oświadczył, że bez pieniędzy nic nie da się zrobić.
Tyle córki opowieści – mnie ta bezczelność i tandetność postępowania zarówno „znalazcy” jak i pracownika klubu nastroiły do walki, wróciliśmy więc do klubu i próbowałem rozmówić z „posłańcem”, który wprawdzie potwierdził wydarzenia włącznie z własną, nie chlubną przecież rolą, a na moje dociekania, czy nie czuje, że jego postępowanie nie jest właściwe, nie tylko z punktu widzenia zwykłej przyzwoitości, ale także służbowego w końcu obowiązku dbania o bezpieczeństwo gości (w tym mienia ich także), wzruszył ramionami i stwierdził, że to nie jego sprawa, ale która to próba nie przyniosła żadnych rezultatów – groźba wezwania policji nie wywarła wrażenia.
Telefon alarmowy 112 odezwał się prawie natychmiast – przedstawiłem siebie i swoją sprawę, przy okazji zostałem uświadomiony, iż mowa jest co najwyżej o przywłaszczeniu, w żadnym wypadku o kradzieży, z czym oczywiście zgodzić się trzeba – i dyżurny policjant wysłał radiowóz. Czekaliśmy z K. najwyżej 20 minut i zjawił się trzyosobowy patrol policji, poprosili o dokumenty, przyjęli powiadomienie, sporządzili notatkę, następnie weszliśmy do klubu, gdzie także wylegitymowali i przepytali ochroniarza, który potwierdził naszą wersję (tutaj należy jednak podkreślić rzecz raczej niecodzienną, że ów pracownik klubu, zamiast wyprzeć się wszystkiego, jak jest w polskim obyczaju, spokojnie przyznał, że jak zeznaliśmy – tak było).
Po powrocie do domu jeszcze tylko blokada połączeń wychodzących – wprawdzie telefon wydaje się być wyłączony a aktywacja wymaga znajomości kodu PIN – aby zapobiec wykorzystaniu mojego abonamentu.
Następnego dnia, zgodnie z instrukcją panów z patrolu, pojechaliśmy z K. na właściwy komisariat policji aby złożyć oficjalne zawiadomienie, zeznania i przedstawić dokumenty potwierdzające tytuł prawny do telefonu. Procedura przebiegła sprawnie i trwała nie całą godzinę – zachowanie ochroniarza ( zarówno fakt iż podjął się dwuznacznego pośrednictwa, zamiast zakończyć sprawę jednym stanowczym działaniem jak i to, że opowiadał o swej roli bez cienia wstydu czy jakiejkolwiek etycznej refleksji) także tutaj wzbudziło lekkie zdziwienie, aby nie powiedzieć – rozbawienie.
Oczywiście szanse na odzyskanie telefonu lub ustalenie sprawcy są nikłe – po co więc to całe zamieszanie? Na początku wspomniałem, że dla mnie sprawa ma charakter podwójny – po pierwsze drobna przestępczość, często nie rozpoznawana przez sprawców jako czyn penalizowany, a raczej rodzaj sprytu, cwaniactwa, najwyżej ocenie moralnej się poddający, zaczyna przybierać rozmiary plagi społecznej (czemu tak jest to temat na obszerny esej), co musi budzić niepokój i protesty, a po drugie pasywność społeczna wciąż się pogłębia, pasywność polegająca i na tym, że ignorujemy drobne wykroczenia, przechodzimy nad nimi jak nad pewną, wpisaną w społeczne życie, uciążliwością. Jest taka postawa jednak, równie jak owe wykroczenia, naganna i w skutek akceptacji, braku reakcji, nie tyko bezpośredniej, na co nie każdemu staje odwagi, ale choćby przez zgłoszenie właściwym organom, konserwuje patologię i w konsekwencji stymuluje do wzrostu.
Na tym nasz praktyczny przykład z dziedziny prawa karnego (jeśli przywłaszczenie dotyczy mienia o wartości powyżej 250 złotych, to już nie jest to wykroczenie) możemy zakończyć. To, że jeszcze jakieś ogólne wysnuliśmy refleksje – to sprawa stylu i w pewien sposób osobistego stosunku do omawianego wydarzenia…

Wrocław 20.10.2010

EPILOG
Po kilku dniach zadzwoniłem do klubu, bo koleżanka koleżanki K., która była dłużej na rzeczonej imprezie przekazała, ze telefon prawdopodobnie się znalazł. Za pierwszą rozmową wiadomość się nie potwierdziła, w klubie nic nie wiedzieli ale poprosili aby zadzwonić za dzień – dwa ponownie, gdy zadzwoniłem więc powiedziano mi, iż telefon rzeczywiście jest, czeka na odebranie. Pojechałem, a że byłem ciekaw jak to możliwe że się odnalazł – spytałem. „Następnego dnia osoba, która (mówiąc eufemistycznie – przypis mój), znalazła aparat, przyszła do klubu spytać, czy właścicielka nie jest skłonna pertraktować. Ochrona zabrała owemu osobnikowi telefon” – relacja obsługi.
Pozostało jeszcze zgłosić na policji fakt odzyskania i sprawa zakończona – co ciekawe jednak, mój wcześniejszy sceptycyzm okazał się przedwczesny, co ze skruchą przyznaję…

Wrocław 24.02.2010

Co z tymi rękami?

Co z tymi rękami?

Wszystko było proste i oczywiste, puki byliśmy czworonogami. Niestety,gdzieś niecałe dwa miliony lat temu pojawił się Homo erectus (człowiek wyprostowany) syn. pitekantrop, czyli mówiąc po ludzku – nasz przodek podniósł się z czterech łap i w miarę mocno stanął na nogach.
Wszyscy znają korzyści takiej decyzji. Przednie kończyny, zajęte do tej pory jedynie prostą czynnością przemieszczania ciała po powierzchni ziemi, a w nielicznych wolnych chwilach dłubaniem w nosie, lub waleniem kamieniem w czaszkę upolowanej zwierzyny (świeży móżdżek mniam-mniam),uzyskały mnóstwo wolnego czasu, który trzeba było zagospodarować. Teraz już można było dłubać w nosie całymi godzinami, drapać się nie tylko w tyłek, ale także w głowę (co ukrwiało mózg i świetnie nań wpływało). Ale co poza tym? Coś trzeba było wymyślić. I tak wspaniała nastąpiła epoka wynalazków, trwająca do dzisiaj.
Lecz my nie będziemy zajmować się fascynującymi efektami chodzenia dwunożnego (ciekawe – ptaki także chodzą na dwóch kończynach i co osiągnęły?), a raczej ciemną stroną wolności (rąk). Dokonamy przeglądu rozwiązań stosowanych w celu zajęcia rąk, które tak stresują,gdy nie mamy z nimi co robić… Nie mamy przy tym ambicji aby przegląd był kompletny czy jakkolwiek (chronologicznie, geograficznie) uporządkowany.

Sztuka miłosna, zwana obłapianiem.
Kontakty między kobietą a mężczyzną (teraz wiemy, że możliwości jest trochę więcej) od zawsze były źródłem przyjemności, ale także stresów. Wczasach stąpania czworonożnego nasi przodkowie mieli czystą sytuację -należało dopaść partnerkę i bez zbędnej gadki (nie było języka mówionego) oraz zbędnych gestów (nie było wolnej kończyny do gestykulacji)i po prostu ochędożyć. Sytuacja zmieniła się po uwolnieniu przednich kończyn – coś trzeba było z nimi zrobić w trakcie aktu prokreacji. Itaki był początek sztuki miłosnej, owocującej między innymi słynnym”weź te łapy” – choć to znacznie później…

Maczuga wzięła się także z nieśmiałości.
Wyobraźmy sobie nieśmiałego młodzieńca, tuż po tym jak wyprostowaliśmy kręgosłup.Długie ramiona plączą się bez sensu, pogłębiając jedynie stres.Młodzieniec taki podnosi jakiś konar – w końcu coś z łapami trzeba robić. Wymachuje nim tyleż nonszalancko co niezgrabnie i niechcący wali w łeb innego – jak on – małpoluda. Ten pada ogłuszony.
Wieść o tym niesie się daleko – jakieś 100 – 200 metrów. Przybywają liczni pobratymcy i proszą o powtórzenie. Obaj młodzieńcy – sprawca i ofiara -zyskują sławę. Ten drugi pośmiertną…

Ręce w kulturze chrześcijańskiej
odgrywały ważną, wielowymiarową rolę. Z jednej strony dłonie złożone do modlitwy. Z drugiej ręce młodzieńca pod kołdrą (spędzające sen z powiek nie jednemu klerykowi).Przy okazji warto wspomnieć pewną spowiedź opisaną w „Dobrym wojaku Szwejku” Haska…
Inne zajęcie dla dłoni to ucinanie ich złodziejom,a w wersji ulgowej zgniatanie imadłem, przybijanie do krzyża (tutaj łączyły się kultury antyczna i chrześcijańska) i wreszcie zakuwanie w dyby. A stygmaty…

Powitanie przez podanie ręki.
Niema jasności co do genezy tego obyczaju. Może on być postrzegany jako deklarację nieagresji (w dłoni nie mam broni), formę „klinczu” – obaj adwersarze wzajemnie unieszkodliwiają się. Można spotkać inną interpretację – pan podaje słudze dłoń do pocałunku wyrażającego szacunek. Tak czy inaczej to kolejne dla rąk zajęcie.

Azjatycki zwyczaj kulinarny (bez użycia noża).

Azjato pojęcie złożone. Nie jest jednolita ani etnicznie, ani wyznaniowo.Nie ma wspólnej historii ani nawet poczucia wspólnoty. A jednak istnieje coś takiego jak „wschodnia mentalność”. Cechuje się ona dążeniem do doskonałości duchowej, do której droga prowadzi przez doskonalenie zarówno ciała i ducha. Ów kult doskonałości dotyczył także sztuk walki. I przejawiał się nieustannym tej sztuki kształceniem. No i wreszcie nie jest to tylko sztuka dla sztuki.
Sztuka walki to nie tylko sprawność we władaniu mieczem, to także taktyka i strategia. Zaskoczenie, zasadzka albo zdrada – tylko kilka z niezbędnych umiejętności. Właśnie aby nie być zaskoczonym lub zdradzonym w trakcie posiłku (czynności w kulturze wschodniej równie ważnej jak sztuka wojenna) ustanowiono zwyczaj nie używania noży – czy innego niebezpiecznego ostrza – a posiłki są sporządzane w taki sposób, że nie wymagają krojenia. W miejsce sztućców używane bambusowe pałeczki są zupełnie bezpieczne. Choć zanotowano nieliczne incydenty z użyciem tych niewinnych patyczków.

Amerykański sposób jedzenia z ręką na kolanach.
Pierwsi anglosascy zdobywcy ameryki byli nieokrzesanymi awanturnikami,uciekinierami przed prawem, ludźmi rządnymi bogactw i sławy. Nie stała za nimi kultura wschodu, z jej szacunkiem dla tradycji, rytuału, fascynacją formą i dążeniem do doskonałości. Stawiali sobie proste cele i używali prostych (nie koniecznie licząc się z prawem) środków do ich osiągania. Jednym z takich środków był rewolwer. Wygodny i skuteczny aparat perswazyjny. Jedyny problem – co się dzieje, jeśli obie strony takim środkiem dysponują? Albo używali jednocześnie (słynne pojedynki rewolwerowców), albo odkładali rozstrzygnięcie na lepszą okazję. Czasami był to strzał w plecy, nawet w tym środowisku postrzegany jako czyn kontrowersyjny.
Z równą prostotą i nie wymuszonym luzem rozwiązano problem posiłków. Wiadomo, że jest to czynność absorbująca i osłabiająca czujność. Azjaci poradzili sobie z ryzykiem ataku w trakcie posiłku, przygotowując dania nie wymagające użycia ostrza (czyli broni), i wymagając aby dłonie były na powierzchni stołu. Amerykanie wręcz przeciwnie – uznali, że ręka trzymana pod stołem, być może uzbrojona, lepiej oddaje ducha wolności i amerykański styl życia. Jako, że każdy mógł w każdej chwili pod tym stołem strzelić- na ogół nikt tego nie robił.

W średniowieczu
,w jednym z poradników dobrego wychowania, znajdujemy, że przyjmując gościa do swego łoża, należy leżeć wyprostowanym, nie wiercić się, a ręce trzymać wzdłuż ciała.

Trzymanie rąk w kieszeni latami uchodziło u nas za niegrzeczne, w pewnych okolicznościach wręcz obraźliwe (na pogrzebie, akademii czy w kościele, także rozmawiając z osobą starszą lub kobietą).
Tymczasem w telewizji widzieliśmy, że zachodni dyplomaci rozmawiają z sobą na oficjalnych imprezach z łapą w kieszeni. A tu ciągłe połajanki – wyjmij tę rękę. Gdy wreszcie ostatni połajacze odeszli na zasłużone emerytury i wydawało się, że będzie można wypychać spodnie do woli – nastała moda na spodnie obcisłe, z ciasnymi kieszeniami na dwa palce. Potrzebne było dla dłoni inne zajęcie…

Wolność z 1989 roku przyniosła nie tylko ustrój demokratyczny, nie tylko obfitość towarów – w tym różnorodnych napojów, także alkoholowych – ale również wolność od zakazów. Wiele z nich wprawdzie nadal obowiązywało, ale nie były już egzekwowane, wręcz traktowano je jako pozostałość państwa represyjnego.
Młodzież szybko znalazła zajęcie dla rąk nie wpuszczonych w ciasną kieszeń. W sklepach pojawiły się napoje w butelkach plastikowych i nowoczesnych puszkach. Do dobrego tonu należało przechadzanie się z butelką wody czy puszką koki w ręce.Gdy te gadgety spowszechniały – pojawił się telefon komórkowy. Idealny do dłoni, wyparł znacznie mniej ekscytujące plastikowe butelki oraz puszki z aluminium. Stał się przedmiotem kultu i wyznacznikiem pozycji społecznej. Temat rozmów na salonach i parkowych ławeczkach. Co bardziej zamożni lub bardziej (trendy, lansi czy jak to sie teraz mówi…) nosili po jednym telefonie w każdej dłoni.
Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że wygodniej telefon nosić w kieszeni albo przy pasku, a ręce mieć wolne – nic bardziej błędnego! Bo to właśnie o to chodzi, aby nie zastanawiać się co robić z rękami rozmawiając z dziewczyną, co już samo w sobie jest dosyć stresujące. Żadnych dylematów, czy można wsadzić ręce do kieszeni czy jednak nie wypada. Z komórką zawsze wypada!

Klaskanie – wyrażanie aprobaty poprzez otwartymi dłońmi o siebie. Trochę przypomina to zabijanie komara – ale czy to ma związek? Zwyczaj znany jest od starożytności, oklaskiwano występy oratorskie. Zajęcie sympatyczne – uprawiane na ogół w grupie, budujące poczucie wspólnoty. Poprawia ukrwienie dłoni co może mieć znaczenie terapeutyczne.

Panta rhey– nic nie jest wieczne. I wprawdzie komórki zajęły trwałe miejsce jako idealny towarzysz dłoni (widzimy je wszędzie, na ulicy, w tramwajach,pociągach, szkołach i teatrze (sprawne kciuki wystukują nieustannie setki znaków na sekundę, sterują ruchami bohaterów gier, wybierają znajomych z długiej listy kontaktów), to zniesienie zakazu reklamy piwa wprowadziło ten – uznawany za plebejski – napój na salony. A dokładniej na ulice. Mimo obowiązującego zakazu spożywania alkoholu w miejscach publicznych – puszki i butelki piwa gorliwie wskoczyły w dłonie konsumentów, skutecznie wypierając komórki. Oczywiście w pewnych granicach wiekowych.
O ile młodzież do lat osiemnastu (no powiedzmy,siedemnastu) skazana jest dalej na telefony i napoje gazowane, bo zakaz spożycia alkoholu przez nieletnich jakoś tam działa, to pozostali,włącznie z dziadkami nad grobem, życia bez piwka sobie nie wyobrażają.Już wcześnie rano spotykamy zaspanych facetów z puszką w dłoni,podążających do codziennej
tyry.Do południa mamy bezrobotnych, rencistów i emerytów a także pewne ilości wagarującej młodzieży szkolonej. Także pracowników na przerwie śniadaniowej. Popołudnie jest dla wszystkich. Studenci płci obojga przechadzają się bulwarami – butelki złocistego napoju trzymają z nonszalancją. Sąsiad wyprowadza psa jedną ręką a puszeczkę stronga– drugą. Młode małżeństwo z dzieckiem na spacerze. Dziecko na barana -rodzice trząsają się za ręce. Jest ciepło więc niosą także podręczne(poręczne) napoje. Ale po co o tym pisać – gdy wszędzie to widać.

Oczywiście nie wyczerpaliśmy tematu – nie jest to możliwe. Sprawa jest dynamiczna i wciąż się rozwija.

Wrocław 26.11.2009