Kategoria : CULTURE

Jakie dania serwuje nam dzisiaj ulubiony portal?

Dzisiaj w oko wpadły mi dwa frapujące tytuły:
„Magda Gessler bardzo schudła – wygląda świetnie!” oraz „Co się stało z Courtney Cox? Blada cera, wychudzona twarz i odsłonięte majtki”.
Co do Magdy Gessler, warto przypomnieć sobie jeden z tytułów z wczoraj (cytuję z pamięci) – „Mimo zbędnych kilogramów – wygląda doskonale”. Wprawdzie nie było to o pani Magdzie, ale pokazuje dwa opozycyjne podejścia do wagi. Można przytyć lub trochę zrzucić, i już trafiamy na tytuły – oczywiście jeśli jesteśmy w elitarnym gronie szklanych celebrytów.
Co do drugiego newsa, w oczy rzucają się majtki – i jest to słuszne podejście, bo bez tego dodatku sprzedać Courtney Cox nie byłoby łatwo.

Cóż znaczy stanik wobec sutka…

Kolejny tytuł z Onetu:
„Wpadka! Wystający stanik blond seksbomby”
Efektowny i dramatyczny zarazem. Już pierwsze słowo domknięte wykrzyknikiem zniechęca do dalszej lektury (przynajmniej mnie, więc nie skomentuję treści artykułu, sorry, nie czytałem).
A potem, aby nie było żadnych wątpliwości, że czytać nie warto – zdradzona puenta – chodzi jedynie o stanik i to w dodatku blond seksbomby. A niby jaka jak nie blond może byś seksbomba? .
A cóż znaczy stanik, gdy poprzedniego dnia mieliśmy wypadnięty z sukienki sutek jednej z prominentnych uczestniczek tańca z gwiazdami. Stanik? – na drzewo z taką sensacją.  Redaktorzy – weźcie się do roboty!

ÉCRU, możliwość różnorodności, ale ujednoliconej

Tytuł zaczerpnąłem z wywiadu w Gazecie Wrocławskiej (luty 2009) z Beatą Urbanowicz, plastykiem miejskim Wrocławia – czyli tekstu opublikowanego dosyć dawno, a dotyczącego sprawy, której początki są jeszcze dawniej, zakończenie za to, następuje teraz właśnie. Może sformułowanie „zakończenie” nie koniecznie jest prawdziwe – wprawdzie wydaje się, że rzecz się stała, i odwrotu nie ma, ale z drugiej strony, czy jest coś wiecznego i niewzruszonego…
Ale do rzeczy, a właściwie jeszcze nie tyle do rzeczy, ile do wstępnych definicji – oto przegląd naszych dywagacji „bohaterów”:

  • rynek – grecka angora, rzymskie forum, centralny plac miasta, dawniej funkcje handlowe i administracyjne, współcześnie funkcje reprezentacyjne, rozrywkowe i turystyczne,
  • écru – kolor żółtoszary, naturalny kolor płótna, niemalże brak koloru,
  • różnorodność – wielość, rozmaitość, pluralizm, w odróżnieniu od jednorodności, jednolitości,
  • ujednolicenie – jednorodności, jednolitości, unifikacja, w odróżnieniu od wielości, rozmaitości, pluralizmu,
  • markiza – daszek, zadaszenie,

Oczywiście wybraliśmy tylko te znaczenia, które dalej się przydadzą; no, bez obaw, to dalej to już teraz.
Byłem dzisiaj w wrocławskim Rynku Starego Miasta. Miejsce dla Wrocławia ważne i charakterystyczne, dawniej lokalizacja kilku księgarń, kawiarni i restauracji, drogerii, aptek, sklepików z pamiątkami i biżuterią, także zakładów fotograficznych, jakiś saloników komputerowych itp.,  teraz odnowiony, i z mocy żelaznej ręki kapitalizmu, przekształcony w centrum piwa i bankowości detalicznej.
Najpierw, co się nadało, przekształcono w restauracje, puby i kluby, a następnie banki przejęły to co zostało. Jest więc rynek centrum rozrywki, miejscem atrakcyjnym turystycznie, tutaj organizowane są imprezy, jarmarki i czasami koncerty. Jednym słowem miejsce kolorowe, tętniące życiem do późnych godzin nocnych.
W sezonie letnim przed lokalami wystawiane są ogródki, ocieniane markizami i parasolami. Nie jestem wielbicielem piwa, ale przyznaję, że w gorący letni dzień przyjemnie jest usiąść w zacienionym miejscu, chłodzić się zimnym napojem i obserwować (mówię tylko przykładowo) dziewczyny spacerujące tam i z powrotem.
Markizy i parasole, często dostarczane przez browary, są w barwach firmowych i ozdabiane znakami produktów – jednym słowem kolorowo i różnorodnie, jak to w życiu.
Tak przynajmniej do dzisiaj pamiętałem – ale gdy wszedłem na rynek, gdzie nie bywam zbyt często – coś mnie zaniepokoiło, odczułem jakiś dyskomfort czy dysonans, dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem co się stało. WSZYSTKIE markizy i parasole są w jednym kolorze, kolorze, dla którego słowo „kolor” jest pewnym nadużyciem, a mianowicie w kolorze écru!
Przyznaję – nie wywołało to u mnie dobrych skojarzeń, nijaki kolor i to jeszcze na całym Rynku i Placu Solnym, odczułem chłodny powiew socjalistycznej urowniłowki.
Miasto laureat konkursu na stolicę kulturalną, a przecież walka o ten tytuł miała konkretne cele nie tyko prestiżowe, ale także merkantylne, popularyzację Miasta Spotkań, pokazania jego bogatej, wielowymiarowej – czyli także skierowanej dla „zwykłego człowieka”, oferty kulturalnej i rozrywkowej.
Rynek, tradycyjnie, jest miejscem w którym koncentruje się życie rozrywkowo – towarzyskie, dawna rola miejsca prowadzenia handlu została wyparta przez funkcje reprezentacyjne, rozrywkowe, często traktowany jest jak wizytówka aglomeracji. W konsekwencji oczekuje się, że miejsce to będzie atrakcyjne, zadbane, z wyraźnym charakterem, z bogatą infrastrukturą turystyczną, tętniące życiem, miejsce wydarzeń i różnorodnej aktywności. Nie muzeum, nie instytucja kultury, krawaty i białe kołnierzyki – raczej spontan, luz, wielorakość, barwność…
Wrocławski rynek taki właśnie jest, kamienice są odnowione (choć część fasad jedynie udaje daną świetność za pomocą malowanych „trójwymiarowych” zdobień elewacji, podobnie jak nawierzchnia, która jest współczesna, ale z naturalnej kostki granitowej), barwne, wszędzie restauracje, kluby, puby, ktoś gra na gitarze, gdzie indziej stoi żywa rzeźba…
Ogródki restauracyjne są praktycznie przy wszystkich lokalach – tworzą długie ciągi wokół Rynku i Placu Solnego – każdy ogródek to także markizy lub parasole. Wydawać by się mogło, że poza ogólnym walorem estetycznym oraz wymogami bezpieczeństwa, nie trzeba kwestii markiz specjalnie regulować – i tutaj popełniamy błąd. We Wrocławiu (ale w poprzednich latach także w innych miastach) władze postanowiły skodyfikować markizy i wydały odpowiednie zarządzenie, już w 2008 roku:
http://uchwaly.um.wroc.pl/uchwala.aspx?numer=4780/08
Warto przeczytać ten tekst, choćby dla takich figur retorycznych:

* kolorystyka   konstrukcji  powinna  być   dostosowana  do   koloru      pokrycia;
* konstrukcje mają być wykonane estetycznie, a duże elementy stabilizujące należy osłonić zielenią;
* parasole mają stać na jednej nodze;


Wywiad z (prawdopodobnie) inicjatorką tego pomysłu, plastykiem miejskim Wrocławia,
Beatą Urbanowicz, można przeczytać tutaj:
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,6278898,Wszystkie_parasole_i_markizy_w_jednym_kolorze.html

To ciekawy tekst, ze względu na argumentację. Argumenty typu: postanowiliśmy to uporządkować, albo: markizy w kolorze elewacji kamienic robiły zamieszanie, czy wreszcie: „Mogą to być odmiany ciepłej neutralnej szarości, ale w gamie jasnej. To stwarza możliwość różnorodności, ale ujednoliconej” są absolutnie (nie)przekonujące, i jakby odwrotne do tego, czego oczekiwalibyśmy od plastyka miejskiego…

I na koniec kilka zdjęć ((C) Katarzyna Małyszko) ilustrujących słuszność wprowadzenia zarządzenia – różnorodność, ale ujednolicona, choć jeszcze trochę można nad tym popracować, są jeszcze nieosłonięte elementy konstrukcji i konstrukcja w innym kolorze niż markizy…

07.07.2011 am;
 
 

  
  
 

  
    
 
  

Wiosenny Spacerek – z cyklu Polskie Pocztówki

Dzisiaj sobota, wprawdzie rano lekko zachmurzona i dżdżysta, ale popołudnie już bardzo wiosenne. Koło osiemnastej pies (godny labrador, choć suka) zaczął się kręcić i nieśmiało sugerować, iż warto by może wyjść na spacer i dokonać pewnych, cyklicznych, fizjologicznych czynności. Po godzinie ignorowania – w końcu zwierze musi wiedzieć, kto rządzi stadem w tym domu – uległem i wyszliśmy.
Pachniało wiosną, pąki wszędzie a zieleniejąca trawa powoli zaczyna zakrywać śmieci, puszki i butelki na dzikim spacerniaku koło osiedla.
W pewnym momencie pies zainteresował się dwoma spacerowiczami, zmierzającymi w naszym kierunku niespiesznym krokiem z oddali. Dwaj mężczyźni, chyba dobrzy znajomi, w luźnych strojach – jakiś sweterek i wiosenna kurteczka – minęli nas, a każdy trzymał w ręce puszkę piwa. Za chwilę się zatrzymali, jedn ze spacerowiczów odchylił do tyłu głowę i wlał w gardło resztkę już piwa, płynnym ruchem zgniótł puszkę – widać, że czynność ta nie była mu obca.  Nawet zaciekawiło mnie, co będzie dalej – jestem może nawet obsesyjnie nastawiony do pewnych zachowań społecznych – a mianowicie, co ów pan, „normalnie” wyglądający, nie żaden margines czy coś takiego, w wieku już statecznym, więc wolnym od potrzeby „szczenięcych” wybryków, z ową puszką zrobi. Przez sekundę nawet pomyślałem (ja tak bym zrobił na jego miejscu), że wyrzuci ją po drodze do pojemnika na śmieci, co nie jest wcale takie trudne, bo mamy ich w okolicy wiele, jednak nadzieja szybko została rozwiana.
Znowu ruchem, który sugerował niejaką wprawę, rzucił zgrabnie puszką w trawę. Następnie obaj, rozluźnieni, w wiosennym nastroju, udali się w kierunku budynków, w których pewnie mieszkają.
Poszedłem ich śladem – piwo, to było OKOCIM MOCNE.

Jaki z tego morał płynie? Pewnie żaden. Jest to jedynie przyczynek, zaledwie pędzlem maźnięcie, na płótnie naszego zbiorowego portretu, który, wydaje mi się, coraz bardziej bure ma barwy.

am

Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta (historia prawdziwa)

Wszyscy chyba znamy ten epizod z „Misia” zwany „ostatnia paróweczka Hrabiego Barry Kenta„- ale jeśli ktoś nie widział, co wydaje się niemożliwe, choć z drugiej strony już Skaldowie śpiewali, że niemożliwe jest możliwe, więc jednak może jest możliwe, że ktoś nie widział – to pozwólcie, że pokrótce przypomnimy:
Film w filmie. Jesteśmy na planie filmowym historycznej produkcji, w tym epizodzie kucharz ma wydać bohaterom gotowane w dużym garnku, parówki. Reżyser ustawia scenę, kadruje palcami i w momencie, gdy kucharz ma wyciągnąć rarytasy (film, w pierwszej warstwie,  dzieje się na przełomie lat 70 i 80 XX wieku, w czasach pustych półek i powszechnego braku czegokolwiek – parówka była obiektem marzeń i klasyfikowana jako wędlina bardzo szlachetna), okazuje się, że garnek – poza wodą – jet pusty. Wywołało to zniknięcie – a przecież wiemy, że nic samo nie znika – olbrzymie poruszenie i potępienie dla nieznanych sprawców. Znalazło to wyraz na masówce (czy młodzież zna jeszcze to słowo?) ekipy filmowej – padały głosy pełne oburzenia, zapowiedzi stanowczego odporu i deklaracje zwartości w walce z reakcyjnym imperializmem. Co bardziej radykalni mówcy przy tym nieznacznie się uśmiechali i ukradkiem oblizywali – nasuwa mi się nieodparcie obraz reklamy piwa Okocim bezalkoholowe – tam jakoś podobna, uchwytna, a jednocześnie niedopowiedziana aluzja w powietrzu wisiała…
Część krytyki – jedni może w dobrej wierze (przecież Polacy nie mogą być aż tak…) inni zapewne realizując zadania partyjne – krytykowała Bareję, że epatuje przerysowaną, skrzywioną wizją ówczesnej rzeczywistości. Ja z tymi zarzutami zgodzić się nie mogę – i aby nie być gołosłownym, PRAWDZIWĄ HISTORIĘ PARÓWECZEK przytoczę.

Jest rok 1974, właśnie zdałem matury pisemne i część ustnych – mam przerwę przed ostatnim egzaminem ustnym, matematyką. Jestem pewny siebie (okazuje się, że słusznie, ten egzamin zdałem bez problemu – ale nie ma to znaczenia dla tej historii) i otrzymawszy propozycję pracy wakacyjnej, przy produkcji jednego odcinka serialu telewizyjnego „Najważniejszy Dzień życia” pod tytułem „Złoto”, przyjmuję ją bez wahania. Od razu utnijmy spekulacje – była to posada gońca w kierownictwie filmu. W Misiu jest epizod z gońcem, nieźle przerysowany, to znaczy, nie, że bardzo przerysowany, choć oczywiście przerysowany, ale, że przerysowany w dobrym kierunku – ale to dla tej opowieści jest także bez znaczenia.

Plenery realizowane były w czerwcu, w Giżycku i jego okolicach. Zakwaterowani zostaliśmy w ośrodku kempingowym na samym jeziorem – reżyserem był Sylwester Szyszko, wywodzący się z wojskowej Czołówki, co skutkowało  licznymi anegdotami z „pola walki”, po wysłuchaniu których trudno było uwierzyć, ze ich autor mógł to przeżyć (pomyłkowe bombardowania, szarżujące nie tam gdzie planowano czołgi), i to jeszcze bez jednego draśnięcia. Poza głównym bohaterem, granym przez Janusza Bukowskiego, w tym odcinku grały gwiazdy:Janusz Kłosiński, Halina Kowalska, Wacław Kowalski, Witold Pyrkosz, operatorem był Maciej Kijowski (wraz z żoną i śliczną, cudownie rozpieszczoną, kilkuletnią córeczką), drugim kierownikiem produkcji Jerzy Ciemnołoński, duży, trochę rubaszny mężczyzna. Panowie Pyrkosz, Szyszko, Kijowski i Ciemnołoński stworzyli swoisty klub, spotykający się po zdjęciach w jednym z domków i, przy godnym napitku, omawiający ważne artystyczne zagadnienia… Złączyło ich podobne, wybujałe i trochę brytyjskie,  poczucie humoru i stosunek do życia. Ja, najmłodszy w ekipie, w jakiś sposób zostałem przez nich przygarnięty.

Tyle wstępu – czyli zarysu tła poniższej opowieści.

W tamtych czasach pracowało się sześć dni w tygodniu – wolne były niedziele. W sobotę kręciliśmy – że wolno mi użyć tego, w moim przypadku, bardzo na wyrost, określenia – jakąś scenę z posiłkiem. Jednym z rekwizytów był ładny, nietłusty kawał wędzonego boczku (pamiętajmy, że to rok 1974, każde mięso wzbudzało pożądanie), który nie został w trakcie kręcenia skonsumowany. Identycznie, jak parówki w późniejszym „Misiu”, zniknął on z planu, w „Misiu” parówki odnalazły się w dyskretnym oblizywaniu kilku członków ekipy, w „Złocie” na posiedzeniu naszego „Klubu Szyderców”.
Następnego dnia spotkaliśmy się w „klubie” i zastanawialiśmy jak spędzić słoneczną nadzielę – jeden z panów zaproponował wycieczkę na łono natury, z butelczyną i kawałkiem dobrej wędliny. I wyciągnął ów wczorajszy boczek – wzbudził tym niemały entuzjazm i podziw dla zaradności, szybko znalazły się napoje, pieczywo, ustalono, że należy dokonać pilnej wizji w plenerze, wypisano zlecenie na wyjazd służbowego Robura (kierowca, młody chłopak, nie miał nic przeciwko temu – wprawdzie nie pił, ale mógł podjeść deficytowej wędzonki i jeszcze na tym zarobił), spakowano niezbędne wiktuały a także wędki, które mieliśmy od zarządcy kempingu.

Na piknik wybraliśmy polanę na brzegu jeziora, zaraz za Giżyckiem – nie zależało nam wcale na odległości  – tam się rozłożyliśmy i przystąpiliśmy do biwakowania. Po solidnej porcji boczku, popitej dla zdrowia kroplą alkoholu, postanowiliśmy powędkować. Jako najmłodszy – dostałem największą, chyba trzymetrową wędkę – polazłem z nią w krzaki na brzeg jeziora, pozostali także się rozproszyli, aby nie podbierać sobie ryb, a może by potrawić w spokoju. Jednak spokój nie był dany – nagle ktoś wyskoczył z zarośli. To była Straż Wędkarska – w pierwszym odruchu chciałem uciec, nie miałem żadnej karty wędkarskiej, ale długaśna wędka zaplątała się w gałęzie i zostałem złapany. Proszę o kartę wędkarską – stanowczo zażądał strażnik; nie mam – wyjąkałem – ja tu z filmu… Ach, z filmu, to wy macie grupowe zezwolenie!
Oczywiście żadnego zezwolenia nie mieliśmy – to magia słowa „film” w tamtych czasach tak działała…

Epilog

O zaginionym boczku mówiło się jeszcze kilka dni – przy takiej okazji niektórzy członkowie ekipy (jak można się domyślić) ukradkiem się oblizywali…

18.03.2011 am

PODSUMOWANIE ROKU 2010

Polski Paradoks: dług publiczny wynosi 777.400.000.000PLN (w zaokrągleniu na koniec 2010r.) co daje na mieszkańca 20.000PLN. Badania opini publicznej wskazują, że 50 proc.uważa rok 2010 za dobry lub bardzo dobry, 38 proc. – za ani dobry, ani zły, a tylko 14 proc. za zły lub bardzo zły – wynika z najnowszego sondażu TNS OBOP.

Przydatne tagi:
afera hazardowa, tragedia smoleńska, zamach smoleński, Kaczyński na Wawelu, krzyż smoleński, mgła, wybory prezydenckie, wybory samorządowe, agent Tomek, nowy rozkład PKP, doktor G. c.d., opieka zdrowotna, światowy ranking uczelni, autostrady (na Euro 2012), drogi ekspresowe, obwodnice, ZUS, OFE, ABW, CBA, BOR, wywiad i kontrwywiad, emigracja, budownictwo mieszkaniowe, tanie leki, innowacyjna gospodarka, intensywne opady śniegu, intensywne opady deszczu, grad, powodzie, podtopienia, dynamiczny wzrost dysproporcji wynagrodzeń, itd, itp (jak śpiewał ktoś tam).

2011.01.04

CZESKI KOMPLEKS

  Ostatnie lata, a szczególnie miesiące, to czas – pomijając wszystkie nasze traumy, afery, objawienia polityczne i gospodarcze cudy – wzmagającego się zainteresowania Czechami, jeszcze nie tak dawno naród z którego podkpiwaliśmy, śmieszył nas ich język, śmieszyły filmy komediowe a jednocześnie to my ukuliśmy „czeski film – nikt nic nie wie”, zazdrościliśmy piwa i pogardzaliśmy (może to za mocne słowo) mieszczańskim konformizmem.
  I zainteresowanie to, wyrażające się w postaci wielorakiej (pracujemy tam, robimy zakupy, odpoczywamy latem i zimą, jeździmy ich – nie do końca – ale jednak samochodami, czy wreszcie piszemy, nie jedynie reportaże, także literackie dzieła), jest już jakby inne, przewartościowane, zgoła zaprzeczające dotychczasowym stereotypom.
  Jadąc samochodem w niedzielne przedpołudnie słuchałem Radia Tok Fm, obok wrocławskiego Radia Ram, jednej z kilku słuchanych przeze mnie stacji (słucham także, gdy w Ram są rozmowy ze słuchaczami, których nienawidzę ze względu na sztampowość, miałkość i sztuczność wyczuwalną szczególnie po stronie prowadzącego audycję, lub gdy w Tok Fm jest akurat rozmowa z głupim politykiem –  wprawdzie jest ich wielu, ale żadnego nazwiska, z oczywistych względów, nie przytoczę – innych stacji:Fm Classic lub Dwójka), gdzie „leciała” właśnie audycja prowadzona przez czecho-fila Mariusza Sczygła, na fali będącego za sprawą swej ostatniej książki „Zrób sobie raj”, który to tytuł jest chyba łatwą do wychwycenia aluzją, kolejnej jego książki z fascynacji Czechami wyrosłej, a Mariuszem (zbieżność imion – prawdopodobnie przypadkowa) Suroszem, autorem innej w takim samym temacie książki – „Pepiki”. Obaj zafascynowani „fenomenem” Czech, obaj nie potrafiący, a pewnie i nie chcący ukryć, że fascynacja wywodzi się z odniesienia doświadczania Czech w opozycji do własnej ojczyzny. Ale czeski fenomen nie polega tylko na tym, że objawiają nam się w Polsce czecho-file, ale także na tym, że zjawisko to rozprzestrzenia się lawinowo i dotyka zarówno intelektualistów, znawców kultury i literatury czy co światlejszych polityków, ale także „zwykłego człowieka’, któremu nie są bliskie subtelne analizy kulturowe ani literackie.
  Rzec można „fenomen Czeski”, ale sądzę, że jest to fałszywe – Czesi są przecież tacy jacy byli, nie zmieniła się ich mentalność, ateizm, kuchnia, język dalej powinien śmieszyć (nas, bo z polskim zabawne konotacje) i pewnie śmieszy – bo nie o Czechy tu chodzi. Zjawisko fascynacji naszymi małymi sąsiadami to NASZ FENOMEN, to my się zmieniliśmy i stąd zmiana perspektywy, przewartościowanie, które trwając ostatnie lat dwadzieścia, do niedawna nie zauważane, po przekroczeniu „masy krytycznej”, wyczerpaniu naszego optymizmy, cierpliwości i nadziei na szybkie ku lepszemu zmiany, zmaltretowani przez polityków, którzy zdeprecjonowali pojęcie polityki, tak, że jest to słowo niemalże obelżywe, zwracamy się ku czemuś, co do tej pory uznawaliśmy za nudne i banalne – ku NORMALNOŚCI. A normalność, nudną, mieszczańską i przewidywalną właśnie w naszej tradycji Czesi uosabniają.
  I to powinno dać socjologom oraz partyjnym spin doktorom do myślenia – ludzie są zmęczeni już tak, że jedyne o czym marzyć zaczynają to spokój i stabilizacja.

PS. Jednak aby nie było tak, że brak mi krytycyzmu czy jasnego na sprawy spojrzenia –  krótka anegdota dla przeciwwagi:
Kilka lat temu, w trakcie jednego z wielu wypadów w czeskie Karkonosze, wraz z dziećmi wjechaliśmy bodajże na Czarcią Górę – było gorąco więc chciałem kupić coś do picia, na szczycie był kiosk, poprosiłem o napój w puszce. Położyłem na blacie pieniądze ale gdy wziąłem puszkę – okazało się, że jest z lodówki. Dziecko było przeziębione, poprosiłem o wymianę na napój nie chłodzony – sprzedawca nie miał, więc powiedziałem, że rezygnuję. Na co sprzedawca, z szybkością, o którą nigdy bym go nie posądził, zgarnął pieniądze (te marne kilkanaście koron) i wrzasnął, że zwrot jest nie możliwy. Nastąpiła gwałtowna sprzeczka i padły z obu stron brzydkie słowa, ale pieniędzy nie zwrócił.
Oczywiście to epizod i jedynie dla równowagi go przywołuję – mam wiele doświadczeń o zgoła innej wymowie, które w sympatii do Czechów utwierdzają.

14.11.2010 AM

Prawdziwa cnota krytyk się nie boi (czy kto pamięta skąd to…)

Dobra, wystarczy, poddaję się!
Tysiące listów, telefonów, komentarzy… Wszystko napastliwe lub przepełnione „fałszywą troską”, niektóre obłudne, inne wulgarne, jeszcze inne w stylu macierzyńskim – te chyba są najgorsze! I wszystko na jeden temat, z jedną – natrętną, wyjawianą wprost lub w sposób orężny, zakamuflowany, czasami nieśmiało, kiedy indziej prosto w twarz – jak cios Gołoty (niby silny ale jakby słaby) – sugestią.
Nie wytrzymuję już tej presji, na nic rozluźniające masaże stóp, telewizja nie daje ukojenia, książki odrzucają, o seksie nie wspomniawszy. Jednym słowem ruina człowieka – muszę się ratować nim będzie zbyt późno.
A więc poddaję się, nie będzie długich, nudnych tekstów, których nikt nie czyta, a które swymi, czasem intrygującymi, tytułami lub rozdziałami przyciągają uwagę, uwagę, która wskutek rozwlekłości tekstu nie do akceptowania przez współczesnego, nowoczesnego człowieka, wychowanego na jinglach informacyjnych jedynie i nagłówkach, tego człowieka, który ochoczo i z satysfakcja buduje statystykę czytelnictwo książek na poziomie jednej na dziesięć lat, uwagę, jeszcze raz powtórzę, która zaspokojona z powyższych powodów być nie może.
Teraz nastąpi epoka skrótu myślowego, jednozdaniowej riposty, a przy okazji może i częstotliwość wpisów na tym zyska…
Czy zyska popularność niniejszego blogu – to już inna sprawa.

L to poświęcam

11.09.2010 (c) am

MUZEUM TECHNIKI (SINSHEIM, SPEYER – NIEMCY)

AUTO&TECHNIK MUSEUM SINSCHEIM i TECHNIK MUSEUM SPEYER


PATRZCIE! CONCORDE!


Niemcy są krajem, który Polacy często odwiedzają. To nasi sąsiedzi – pracujemy tam(jeszcze niedawno masowo „na czarno”), mamy tam rodziny,prowadzimy interesy czy wreszcie po prostu zwiedzamy turystycznie.Jaki by to nie był powód, będąc w Badenni-Wirtenbergii, a szczególnie jadąc autostrada A6, powinniśmy zaglądnąć do Sinsheim – miasteczka leżącego między Mannheimem a Heilbronn.„dlaczego?” zapytacie. Odpowiem pytaniem: czy milion osób rocznie może się mylić?

Oczywiście niżej postaram się przedstawić także bardziej „twarde” dowody.


Zbliżając się autostradą do wspomnianego miasteczka, zobaczymy tablice informacyjne zapraszające do Muzeum Techniki w Sinsheim (AUTO&TECHNK MUSEUM). W końcu zobaczymy także dwa, cienkie jak ołówki,samoloty pasażerskie ustawione obok siebie na wysokich kolumnach.Rozpoznamy w nich ponaddźwiękowe Concorde oraz TU144. Trzeba przyznać, że ten widok robi wrażenie. Ci, którzy twierdza, iż projekt radziecki ma coś wspólnego z francuskim, mogą mieć rację.


Moja przygoda z muzeum zaczęła się jednak trochę inaczej. Jechałem po raz pierwszy na targi Jakość w Przemyśle – Control,w Sinsheim właśnie. Hotel w którym stanąłem nazywał się Hotel am Technik Museum i był w miejscowości Speyer, 30 km od Sinsheim. Do hotelu dojechałem wieczorem i od razu zrozumiałem skąd jego nazwa. Mieści się na terenie rozległego Muzeum Techniki Speyer –brata, a może córki Auto&Technik Museum Sinsheim – i obsługuje jego gości. Tak więc najpierw zobaczyłem muzeum w Speyer a dopiero po nim muzeum w Sinsheim. W dalszym ciągu, pisząc muzeum będę miał na myśli, zależnie od kontekstu, jedno z dwóch muzeów lub oba razem. Myślę, ze będzie to czytelne. Wprawdzie pierwsze (o czym dalej) powstało muzeum w Sinsheim, to ja zastosuję metodę chronologiczną i oprowadzanie zacznę od Speyer.



JADĘ, PŁYNĘ, LECĘ


SPEYER

Technik Museum Speyer rozlokowano na dużym terenie przemysłowym po dawnych zakładach lotniczych, które skończyły jako koszary armii francuskiej stacjonującej tutaj po II Wojnie Światowej. Hotel mieści się w kilku zaadaptowanych budynkach koszarowych tuż obok samego muzeum.Jest wygodny, z miejscami parkingowymi wokół budynków, można zaparkować pod oknami pokoju i pilnować bryki…. tylko po co. Z hotelu mamy 5 minut do wejścia głównego muzeum.

Ruszamy (piszę w liczbie mnogiej, bo jest nas dwóch). Wchodzimy do nowoczesnego, obszernego,oszklonego budynku, przed którym ( a częściowo na nim) ustawione są trzy duże samoloty. W kasie pytam, czy mają specjalną ofertę dla prasy. Miła brunetka kieruje mnie do informacji. Tam po okazaniu legitymacji jestem rejestrowany i otrzymuję darmowy bilet wstępu.Przy cenie 16 euro za wstęp do muzeum i kina, jest to miły gest. Ja mam legitymację prasową – kolega ma cyfrówkę. On płaci – ja nie. Razem tworzymy reporterski team…

Z ciekawością rozglądam się wokół. Poza kasami w budynku mieści się kino IMAX DOME, o którym jeszcze będzie, sklep z pamiątkami i wydawnictwami,restauracja. Już tutaj, pod sufitem, wisi kilka małych samolotów.

Przez elektroniczną bramkę, jak w nowojorskim metrze (bilet należy włożyć odpowiednią stroną), wchodzimy na tereny ekspozycyjne. Wcześniej wspomniałem, że to dawne zakłady lotnicze, co na pewno miało wpływ na awiacyjny klimat muzeum. Eksponaty zajmują dużą halę oraz rozległy plac wokół niej. Pod gołym niebem stoją lub są ustawione na wspornikach większe samoloty. Znajdziemy także rosyjskie, niemieckie czy francuskie samoloty wojskowe – niektóre mają częściowo odsłonięte silniki i inne elementy konstrukcji.Te samoloty, oglądane z bliska ukazują, że pilot to wprawdzie niezbędny(?), ale ledwie tolerowany dodatek do maszyny. Kabiny są klaustrofobicznie ciasne. Wypełnione kontrolkami, wskaźnikami i manetkami. Prawie całą długość kadłuba wypełnia silnik odrzutowy, do którego doczepiono skrzydła usterzenie i uzbrojenie.Oglądając myśliwce na niebie czy w filmach, nie zdajemy sobie sprawy, że są aż tak ciasne.

Zupełnie inne wrażenie robią samoloty cywilne i transportowe, są większe i bardziej przyjazne człowiekowi – zarówno pilotowi jak i pasażerom.Niektóre samoloty i śmigłowce są udostępnione do zwiedzania.

Najefektowniejszy jest Boeing 747 Jumbojet Lufthansy. Postawiono go na platformie na wysokości 16 metrów. Nim wdrapiesz się na górę – weź specjalną matę leżącą przy schodach. Z platformy można zjechać nierdzewną rurą właśnie na tej macie, co jest pewnym przeżyciem nawet dla „starego chłopa”. Będąc na górze, po zaliczeniu tych 16 metrów schodami – może być za późno. Nie sądzę aby ktoś miał ochotę zejść po matę i ponownie drapać się wspinać.Raczej zrezygnuje lub zaryzykuje zjazd na spodniach, co może skończyć się oparzeniem dość ważnej części ciała. Ja oczywiście nie zauważyłem napisu informującego o konieczności wzięcia z dołu maty, jeśli planuje się zjazd. A zjazd jak najbardziej planowałem… Z platformy wchodzi się do wnętrza Boeinga. Jest on ustawiony w lekkim przechyle (okaże się, że wszystkie zwiedzane samoloty mają jakiś przechył) co powoduje dosyć zabawne trudności w utrzymaniu równowagi, szczególnie, że we wnętrzu brak jest wyraźnych linii pionowych czy poziomych,normalnie służących jako odnośniki dla układu równowagi.Zwiedzać można pokład pasażerski (ale nie można siadać w fotelach) a także pokład piętrowy (VIP), jednak z częściowo usuniętym wyposażeniem. Można także zaglądnąć do kokpitu. W części ogonowej usunięto poszycie wewnętrzne i widać szczegóły konstrukcji wręgowej z połączeniami nitowymi. Cały samolot to setki tysięcy a może miliony nitów!

Po wyjściu z samolotu szukam wlotu rury zjazdowej. Jest w podłodze podestu – dosyć ciasna ciemna dziura, której końca nie widać. Jest także ostrzeżenie, że zjazd tylko na macie, którą można pobrać na dole przy wylocie rury. Odbieram to jak żart osobiście we mnie wymierzony – szkoda, że informacji tej nie znalazłem (w rzeczywistości przeoczyłem) zanim tu wlazłem. Już miałem machnąć ręką, gdy zauważyłem matę leżącą tuż obok. Pewnie ktoś zaglądnął w otwór rury, zrozumiał znaczenie słowa klaustrofobia i odpuścił sobie.

Siadam na macie i wpadam w otchłań. W ciemności, z dużą prędkością pokonuje się kilka zakrętów aż wreszcie rura wypluwa zmaltretowanego delikwenta.Widzisz znowu światło – przeżyłeś! Mój towarzysz szczęśliwy,że nie ma na czym zjechać – wraca schodami.


Zwiedzić można jeszcze wielkiego Antonowa An 22, największy samolot świata o napędzie śmigłowym. Także śmigłowiec ratunkowy. Na wolnym powietrzu jest sporo innych atrakcji: mały U-Boot U9, ciasny jak wnętrze „malucha”- cały dziób to wyrzutnie torped, rufę zajmują silniki i agregaty, odrobinę miejsca pośrodku pozostawiono dla załogi; łódź mieszkalna muzycznej rodziny o’Kelley, bardzo swego czasu popularnej w Europie Zachodniej, zestawy kolejowe, wielkie silniki.
Kolejne atrakcje znajdziemy w małych pawilonach. Jest muzeum modeli w odrębnym budyneczku oraz kolekcja marynistyczna z ludzką torpedą –koszmarnym wynalazkiem – w następnym.


Główne zbiory znajdują się w zabytkowej LILLER HALLE. Już sama hala to zabytek muzealny i ciekawa historia: Zbudowana w 1913 roku w Lesquin/Lille(Francja) dla firmy Thomson, w czasie I Wojny Światowej rozmontowana przez wojsko Niemieckie, przeniesiona do Speyer i zmontowana dla Pfalz-Flugzeugwerke – fabryki samolotów. Wyprodukowano w niej 2500 maszyn. Po I Wojnie Światowej do 1930 roku użytkowana przez armię francuską. Od 1937 roku do1945 służyła jako hala remontowa dla Flugzeugwerken Saarpfalz, w której naprawiano wszelkie typy samolotów. Od1945 roku do 1984 ponownie użytkowana przez armię francuską.Technik Museum przejęło teren i zdewastowaną halę w 1990 roku i po rocznym remoncie udostępniło do zwiedzania. Historia współczesna Europy w pigułce.


Hala jest pełna, żeby nie powiedzieć – przepełniona. Samochody, lokomotywy, samoloty.Śmigłowce i rowery. Motocykle oraz organy. Zajęte są podłoga,ściany oraz sufit. Na dole panują pojazdy lądowe – u góry statki powietrzne. Zwiedzający poruszają się kratownicą alejek.Warto przyjąć jakiś plan marszruty, aby przejść całą drogę w miarę optymalnie.

Miłośnicy Oldtimerów będą usatysfakcjonowani. Doskonale zachowane, najważniejsze modele z epoki: Rolls-Royce „Silver Ghost” z 1924, ciężarówka Gaggenau z 1909, Austro Daimler ADR z1930, rakietowy Opel Rak2 z 1928 (rekordzista prędkości), Mercedesy i wiele innych. Samochody z lat 50-tych, 60-tych. Kolekcja pojazdów użytkowych – samochody strażackie, maszyny budowlane.

Bogaty jest dział kolejowy – jedna z lokomotyw co kilka minut wykonuje „demo”.Gwiżdże, syczy parą i „puszcza koła w ruch”. Z kolejowych klimatów – także zabytkowa kolejka górska. Nad głową wiszą samoloty. Stare i nowe. Śmigłowe i odrzutowe. Cywilne i wojskowe.Chodząc alejami wykręcamy szyję we wszystkich kierunkach. Wszędzie coś ciekawego. Obsługi prawie nie widać. Gdzieś przemknie hostessa z kogucią miotełką i strąci niewidoczne kurze. Eksponaty opatrzone są tabliczkami informacyjnymi. Niektóre dodatkowo filmami o historii, reportażami z pozyskania (wydobycie wraku myśliwca z dna rzeki) czy transportu. Część eksponatów można uruchomić(lub uruchomić demo) – na ogół za dodatkową opłatą jednego Euro. Chodzenia jest na dwie – trzy godziny a i tak przy tej ilości eksponatów połowy nie zapamiętamy.


Niezwykłą atrakcją jest kupiony i sprowadzony z radziecki prom kosmiczny BURAN (nigdy nie był w kosmosie). Po zaniechaniu programu wahadławcowego w Związku Radzieckim trafił w prywatne ręce. Wypożyczył go były australijski astronauta, biznesmen Paul Scully-Power, i sprowadził do Australii. Miał być jedną z atrakcji olimpiady w Sydney w 2000r. Australijczyk zbankrutował, a Rosjanie nie chcieli promu z powrotem. Z kolei kupił go przedsiębiorca z Singapuru i sprowadził do Bahrajnu, gdzie był wiele lat przechowywany na nabrzeżu. W 2008r. Burana zakupiło do swoich zbiorów niemieckie Technik-Museum Speyer, dokąd przybył drogą morską a następnie na barce płynął Renem, wzbudzając wcale powszechne zainteresowanie. Museum wydało na zakup, transport i przygotowanie miejsca ekspozycji 10 milionów Euro – i liczy ,nie bez podstaw, że to dobra inwestycja.


Jeśli masz jeszcze siłę- w końcu jest gdzie się pożywić i chwilę odpocząć –koniecznie zaglądnij do pałacyku na zewnątrz muzeum zwanego Wilhelmsbau. To jakby deser po daniu głównym. Nic nie trzeba dopłacać – wstęp jest w cenie biletu. W pałacowych pokojach kolekcja zegarów grających i automatów muzycznych, mody XIX i XX wieku, zabawek i lalek, historyczne mundury ze zbiorów Winklera oraz pokój myśliwski.


Odrębną atrakcją jest IMAX DOME – kino z olbrzymim ekranem sferycznym, a nie płaskim jak w kinie klasycznym. Widz ma wrażenie,ze zanurza się w filmowej rzeczywistości. W zwykłym kinie, jeśli film nas wciąga, możemy stracić poczucie rzeczywistości – w IMAX DOME efekt ten jest wielokrotnie silniejszy. Po zakończeniu filmu potrzebujemy trochę czasu aby wrócić do realnego świata.


SINSHEIM

Nie ważne od którego muzeum zaczynasz – Speyer czy Sinsheim – zobaczyć musisz oba.Choć dzieli je jedynie 30 kilometrów autostradą, nie jest to łatwe jednego dnia, więc warto dołożyć 40 Euro od osoby – zanocować i drugie muzeum zobaczyć dnia następnego. Oba dysponują własnymi hotelami. Jeśli chcemy taniej – w okolicznych wsiach są przyzwoite zajazdy w lepszej cenie. Jeśli wyjazd jest planowany –warto sprawdzić czy w Sinsheim nie odbywają się jakieś targi –bo mogą być kłopoty z noclegami (choć na pewno coś się znajdzie w promieniu 20-30 kilometrów, hoteli i zajazdów jest masa). Warto sprawdzić na stronach muzeum, czy nie ma imprez, które mogą nas szczególnie zainteresować.


Muzeum w Sinsheim powstało pierwsze. Wykorzystano nieczynne tereny wystawowe i w hali o powierzchni 5000m2 urządzono pierwszą ekspozycję. Pomysł okazał się sukcesem – także finansowym. Muzeum cały czas rozwija się i zwiększa swoje zbiory oraz ilość dodatkowych atrakcji.

Zwiedzanie rozpoczynamy od hali głównej gdzie czeka na nas duża kolekcja American Dream Cars czyli klasycznych krążowników szos. Tutaj widać różnicę w rozumienia słowa samochód w Europie i Stanach (szczególnie w latach 60-tych i70-tych). Olbrzymie przestrzenie, migracja zarobkowa, szerokie ulice w miastach i tanie paliwo przekładało się na potężne samochody,z wielkimi silnikami V8 i kołyszącym niczym okręt zawieszeniem.Skromny kabriolet był większy od dużego europejskiego kombi.

Kolejna sekcja tematyczna to militaria – głównie z okresu ostatniej wojny i późniejsze. Przy okazji warto zauważyć, że w Niemczech przez lata tematyka militarna – a szczególnie okres ostatniej wojny –była, delikatnie mówiąc, zaniedbywana. Swoisty sposób na rozliczenie się (w zasadzie nie rozliczając się) z ich rolą w II Wojnie Światowej. Na tutejszą ekspozycję składają się czołgi,pojazdy pancerne, dowodzenia i dyspozycyjne, stanowiska ogniowe, strzeleckie i artyleryjskie. Do ciekawostek można zaliczyć gigantyczny pocisk niemieckiej armaty 405mm czy „rower bojowy”.Między dużymi eksponatami zaaranżowano manekiny żołnierzy z uzbrojeniem osobistym i wyposażeniem.

Druga część ekspozycji militariów znajduje się pod gołym niebem. Jest to swoista „aleja pancerna” – po obu jej stronach ustawiono liczne czołgi, działa samobieżne, pojazdy specjalne.

W dalszej części hali natrafimy na zbiór samolotów – samoloty myśliwskie z okresu wojny i późniejsze. Część stoi na posadzce a część wisi pod sufitem. Gęsto upakowane. W gablotach dokumenty i akcesoria. Można zobaczyć zniekształcony pod wpływem temperatury blok silnika zestrzelonego myśliwca, który częściowo„spłynął” jak by był z wosku. Albo Junkers Ju-87B zestrzelony w 1944 roku w okolicach St. Tropez – jego przednią część wydobyto z głębokości 60 metrów 1989 roku.Część ogonowa wciąż spoczywa na głębokości 100 metrów.

Duże samoloty eksponowane są na zewnątrz hali. Hitami ustawione obok siebie naddźwiękowce pasażerskie (w chwili obecnej przygoda z pasażerskimi samolotami naddźwiękowymi została zakończona) – francuski Concorde i rosyjski, a właściwie radziecki TU 144. To jedyne miejsce na świecie, gdzie z bliska można zobaczyć obie konstrukcje.Udostępniono wnętrza, co pozwala porównać także wykończenie i wyposażenie kokpitu. Jest oczywiste, ze samolot radziecki to w dużej mierze kopia Concorde. Jest jednocześnie prawdziwym produktem socjalistycznym, w którym, mimo ogromnych pieniędzy włożonych w produkcję, oraz ambicji pokazania światu nieograniczonych możliwości radzieckiej techniki, nie uniknięto wrażenia tandety,widocznej w materiałach wykończeniowych i estetyce wykonania.Najwspanialszy ustrój na świecie odciskał jakieś diaboliczne piętno w umysłach. Kilka lat temu wybrałem się na berlińską wieżę telewizyjną (tą w części wschodniej Berlina, wybudowaną za czasów NRD), która, z efektowną obracającą się restauracją na szczycie, była wizytówką stolicy NRD i socjalistycznej myśli technicznej. Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, po wejściu do holu w podstawie wierzy, to tandetne lastrikowe posadzki. Marmury stanowiłyby ułamek kosztów budowy, a efekt byłby zupełnie inny…

Ostatnia sekcja w tej hali to maszyny drogowe i pojazdy użytkowe. Tutaj znajdziemy traktory z początku wieku – jednocylindrowe z dużym kołem zamachowym z jednego boku – służącym także jako pasowe koło napędowe dla maszyn rolniczych. Może ktoś pamięta Ursusy takiej konstrukcji,użytkowane jeszcze lata po wojnie? Są tutaj pojazdy parowe,ciężarówki, maszyny budowlane z ostatnich 100 lat.


W drugiej hali miłośnikom starych kolei sprawi frajdę około 20 lokomotyw oraz spora makieta kolejowa w skali 1:22,5 z siedmioma jednocześnie poruszającymi się składami.

Lubisz wiatr we włosach – Aston Martin, Jaguar, Ferrari, Lamborghini,Porsche są dla ciebie. Jeśli nie możesz go mieć – to przynajmniej pooglądaj. To kolejny dział. A może jeszcze szybciej? Bolidy F-1 są szybsze – to największa stała ekspozycja tych pojazdów na świecie. I jest tu ich spora kolekcja – także starszych modeli. W tym wyścigowy Maybach z 23 litrowym(!)silnikiem.

Jeśli jednak wiatru wciąż za mało – to jest na to rada: motocykle. Do lat 50-tych był to najpopularniejszy, powszechnie dostępny środek lokomocji. Obecnie jego rola jest inna, ale jest równie popularny – to pojazd rekreacyjny a także emanacja pewnego stylu życia. Wolności, pędu,doznań ekstremalnych. W Sinsheim wystawionych jest ponad 300 maszyn z różnych okresów. Kolekcja obrazuje historię rozwoju motocykla,różne mody, rozwiązania techniczne i estetyki. Nie da się przejść obojętnie obok prawie stuletniego jednokołowca ErichaEdisona-Putona zbudowanego w Paryżu. Cała maszyneria, włącznie z motocyklistą znajduje się wewnątrz ogromnego pojedynczego koła.

I wreszcie dla uspokojenia nerwów klasyka OLDTIMER-ów. Kolekcja Maybachów z najstarszym sprawnym egzemplarzem – modelem W5 SG z 1928 roku. „Podaruj sobie odrobinę luksusu” i pooglądaj Bugatti, Mecedesy i tym podobne.

Jeśli zwiedzanie cię nie wykończyło – a ja miałem już dość – to możesz poszaleć na symulatorach.

Aby się zrelaksować i ostudzić emocje – wpadliśmy jeszcze do kina IMAX 3D. O ile IMAX DOME to ekran dookolny, to IMAX 3D ma ekran płaski a obraz przestrzenny uzyskiwany jest projekcją stereoskopową. Wyświetla się filmy dokumentalne, specjalnie produkowane dla tej technologii, nie „rasowane” z normalnych filmów. My trafiliśmy na reportaż z życia na międzynarodowej stacji kosmicznej ISS. Seans zaczyna się zwiastunem filmu o dinozaurach – okulary stereoskopowe założyłem w momencie gdy jakiś potwór rozdziawił wielka paszczę – i odruchowo się cofnąłem. Piorunujące wrażenie przestrzenności. Doskonała ostrość, głębia i wrażenie zanurzenia w planie. To co wcześniej widziałem – z użyciem filtrów barwnych czy innych sztuczek –to piaskownica.

Film rewelacyjnie zrealizowany przez samych mieszkańców stacji – w kosmosie nie było miejsca na ekipę filmową – pokazuje wiele szczegółów z życia i pracy w przestrzeni. O dziwo – to co widzimy w filmach sience-fiction często bardzo dobrze oddaje realia prawdziwej stacji kosmicznej.


CZY TO JESZCZE JEST MUZEUM?


Zarówno Auto&Technik Museum Sinsheim jak i Technik Museum Speyer to nie muzea do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Twórcami są pasjonaci motoryzacji –miłośnicy starych samochodów. A więc nie naukowcy, historycy ale amatorzy. Pomysł zrodził się w trakcie zlotu Oldtimerów w 1980roku. Grupa zapaleńców postanowiła, żeby zamiast trzymać swoje skarby w garażach – pokazać je szerokiej publiczności. Założyli stowarzyszenie i 6 maja 1981 roku otwarły się po raz pierwszy podwoje Muzeum, urządzonego w Sinsheim, w byłej hali wystawowej o powierzani 5000m2. Od początku muzeum było jakby przedłużeniem idei zlotu fanów, gdzie mieszają się historia, rozrywka, piknik,spotkanie przyjaciół i wypad rodzinny. Pomysł okazał się tak nośny, że dzisiaj oba muzea (Sinsheim i Speyer) stanowią unikatowy, największy w europie, prywatny zbór muzealny związany z techniką środków transportu. Oczywiście, dzisiejsza postać muzeów kształtowała się przez ostatnie 20 lat.

W chwili obecnej są to perfekcyjnie zorganizowane, kompleksowe zespoły muzealno –edukacyjno – rozrywkowe na które składa się:

  • olbrzymiaekspozycja z zakresu szeroko rozumianej techniki środkówtransportu. Ekspozycja żyje i wciąż się powiększa. Wiele zsamochodów – nawet tych najstarszych – jest sprawnych i bierzeudział w różnych imprezach. Muzeum pozyskuje eksponaty na wielesposobów – są to depozyty, darowizny, zakupy. Jego popularnośćjest na tyle duża, że obdarowywane jest wyjątkowymi eksponatamijak Concorde i TU144 czy okręt podwodny. Umieszczenie w muzeum toczęsto ratunek przed zniszczeniem unikatowych przykładów geniuszua czasem i szaleństwa konstruktorów.

  • dogodna lokalizacja,wygodny dojazd i pojemny parking

  • własny hotel

  • sklep z pamiątkami iwydawnictwami (także własnymi)

  • restauracja i salebankietowe. Muzeum zachęca do organizowania przyjęćokolicznościowych w niepowtarzalnej atmosferze. Możliwe sąprzyjęcia wśród zabytków!

  • kino IMAX DOME orazIMAX 3D. Technologia IMAX 3D to filmy trójwymiarowe.. Efektzanurzenia w filmowej rzeczywistości uzyskuje się metodąstereoskopowa z użyciem okularów filtracyjnych. Jest to wprawdzietechnologia znana, ale z reguły jakość jest niska (były naweteksperymentalne projekcje telewizyjne). W IMAX 3D jakość obrazujest doskonała a efekt trójwymiarowości głębszy niż wrzeczywistości. Widz ma uczucie uczestniczenia wewnątrz akcjifilmu – jest otoczony obrazem. Dla IMAX produkuje się filmyspecjalnie. Tematyka jest typowa dla takich klimatów – filmyprzyrodnicze, krajoznawcze, naukowe. Wrażenie jest rzeczywiścieporażające. Lecąc wąskim kanionem mimo woli uchylamy się przedskałami. W trakcie podwodnych penetracji rafy koralowejwstrzymujemy oddech gdy przepływa obok rekin. Interesującymdoświadczeniem jest porównanie wrażeń z IMAX DOME i 3D – nibypodobne, a jednak inne. Repertuar obu kin jest różny.

  • prowadzona jestdziałalność popularyzatorska i naukowa. Organizowanespecjalistyczne konferencje, wystawy okolicznościowe, spotkania izloty.

  • jest także coś dlanajmłodszych, nie koniecznie podzielających zachwyt dorosłych dlatechniki – zjeżdżalnie, łódki inne atrakcje.


Mimo rozrywkowego charakteru na pewno jest to wciąż MUZEUM. Stanowi ono świetny(może dlatego,że stworzony przez pasjonatów) przykład połączenia funkcji klasycznego muzeum, którego zadaniem jest gromadzić i chronić zabytki, z funkcją edukacyjno wychowawczą ( a wiec możliwość zapoznania się z wytworami myśli technicznej,prześledzić rozwój konstrukcji środków lokomocji, złapać bakcyla zbieractwa) i rozrywkową (muzea odwiedzają rodziny i grupy zorganizowane, goście z całej europy, zloty i imprezy okolicznościowe przyciągają tłumy) .

Koncepcja muzeum„interaktywnego” czy „otwartego” jest coraz popularniejsza.Wiele muzeów, tam gdzie jest to możliwe, oferuje bezpośredni kontakt z eksponatami. Organizowane są prezentacje funkcjonowania maszyn, warsztaty zapoznające ze starymi technikami, gry edukacyjne i eksperymenty naukowe. Dotyczy to także „poważnych” placówek.Doskonałym przykładem jest berlińskie Muzeum Techniki, które łączy cechy placówki muzealno – naukowej z nauczaniem przez rozrywkę i eksperyment. Część eksponatów jest uruchamiana, są stanowiska do wykonywania prostych eksperymentów naukowych oraz specjalny dział SPECTRUM – centrum eksperymentu naukowego. Zresztą po co szukać tak daleko – w Dusznikach Zdroju funkcjonuje Muzeum Papiernictwa w starej papierni, produkujące na oczach zwiedzających papier, z możliwością samodzielnego czerpania. Mamy także Muzea-Kopalnie z edukacyjnym wydobyciem.

Współczesny trend w muzealnictwie polega właśnie na ukazaniu historii materialnej„żywej”, tak jak funkcjonowała w poprzednich pokoleniach, na aktywnym uczestnictwie w historycznym spektaklu.


Pomysłodawcy utworzenia Technik Museum na pewno nie przypuszczali, że tak błyskotliwie potoczy się kariera ich dzieła. Należy im pogratulować świetnego pomysłu i skutecznej realizacji.


NAZWISKA, DATY, ADRESY– CZYLI GARŚĆ FAKTÓW


Wprawdzie obie filie mają taką samą strukturę to jednak występują różnice. –eksponaty nie powtarzają się i ich dobór jest trochę inny. W Sinsheim mamy duży dział techniki wojskowej, bolidy formuły F1,„American Dream Cars”, symulatory. W Speyer Oldtimery, samoloty wojskowe, zabytkowe organy, U-Boota i Boeinga 747 a także Wilhelmsbau – nie mające nic wspólnego z motoryzacją małe muzeum w pałacyku tuż obok hotelu . Warto więc (nawet rzekłbym –trzeba) zobaczyć oba obiekty.


Muzeum Techniki jest zarządzane przez stowarzyszenie non profit skupiającego ponad 2000członków na całym świecie. Utrzymuje się ze składek, darowizn i sprzedaży biletów. Wszystkie zyski przeznaczone są na bieżące wydatki i rozwój placówek. Swoja pozycję i renomę osiągnęło bez jakiejkolwiek pomocy publicznej (rządowej) i jest z tego dumne.

Najważniejsze daty i fakty:

  • 1981 otwarcie Auto &Technik Museum Sinsheim

  • 1991 otwarcie nowegomuzeum na terenie profrancuskich koszar w Speyer

  • 1993 pierwszyspektakularny, wielki (choć w swojej klasie mały) eksponat –okręt podwodny Marynarki Wojennej U-9

  • 1995 w Speyer zostajeotwarte kino IMAX CLASSIC, drugie takie kino w całych Niemczech

  • 1996 wobecolbrzymiego powodzenia kina IMAX w Speyer – powstaje kino IMAX 3D wSinsheim

  • 1997 otwarcie IMAXDOME w Speyer

  • 1999 muzeum otrzymujepierwszy wielki samolot – jest to od razu największy na świecierosyjski transportowiec AN-22

  • 2000 kolejny wielkisamolot – naddźwiękowy pasażerski TU-144 dla Sinsheim

  • 2002 do Speyer trafiaBoeing 474-200 Lufthansy

  • 2003 naddźwiękowypasażerski CONCORDE w barwach Air France dla Sinsheim

  • oba muzea zatrudniająponad 250 osób na pełnym etacie oraz kolejne 150 w niepełnymwymiarze czasu oraz doraźnie przy okazji imprez

  • około milionazwiedzających rocznie z Niemiec i całej Europy

MOJE ZDJĘCIA Z MUZEUM

http://am-ma.info/?PHOTO_GALLERIES:MUZEUM_TECHNIKI


ŹRÓDŁA


  • Własne oczy:Sinsheim w 2005 a Speyer w 2006 roku.

  • Materiały dla prasy– raczej skromne

  • strona www muzeumhttp://www.museum-sinsheim.de/ oraz http://www.museumspeyer.de/

  • Wikipediahttp://de.wikipedia.org/wiki/Auto-_und_Technikmuseum_Sinsheim

  • korespondencja zrzeczniczką prasową muzeum – raczej nie satysfakcjonująca

  • pewna ilośćprywatnych stron www ( w tym także polskich)

  • moje zdjęcia zmuzeów: http://am-ma.info/?PHOTO_GALLERIES:MUZEUM_TECHNIKI

am

IMPRESJA WIOSENNA

„COŚ ŁASKOCZE GO W POLICZEK,
PROMYK SŁOŃCA – ZŁOTA STRZAŁKA
SZPARĄ ZASŁON SIĘ PRZEDZIERA
NICZYM PRZYJACIELSKI PRZTYCZEK.
STAJE W OKNIE – SZKŁA PRZECIERA
A TAM WIOSNA JAK CHOLERA”

Ten cytat znanego polskiego poety pozwolę sobie użyć jako wprowadzenie do dalej następujących rozważań o fenomenie pór roku – a dokładniej o jednej z nich – wiośnie. Do refleksji pchnęło mnie objawienie się właśnie, po długim wyczekiwaniu, tak długim, że niektórzy tracili już nadzieję, kolejnej w cyklu rocznym pory.
Ostatnie dekady przyzwyczaiły nas do zim krótkich i niezbyt ekstremalnych – mrozy i śnieżyce nawiedzały naszych zachodnich a także wschodnich sąsiadów, gorzej było nawet w Czechach i Słowacji – z ewentualnym wyłączeniem ściany wschodniej, tradycyjnie doświadczanej przez przeróżne klęski, może poza klęską urodzaju.
Do dobrego łatwo się przyzwyczaić, i mimo narzekań na brak śniegu w górach (narciarze i właściciele wyciągów), nostalgii za słynną Polską Jesienią, która padła ofiarą zmian klimatycznych, skarłowaciała i zszarzałą do tego stopnia, że mówiło się już o bezpośrednim przechodzeniu lata w zimę (ostała się Warszawska Jesień, którą wysłuchaliśmy już 52 raz w zeszłym roku), uznaliśmy, że korzyści przeważają. Wiemy ile kosztuje ogrzewanie, a nawet jak nie wiemy, to wiemy, że coraz więcej; jakich problemów komunikacyjnych przysparza śnieg, jakie szkody w drogach czynią mrozy – można by wymieniać prawie bez końca.
Mędrzec powiada: raz to przypadek, dwa razy to zbieg okoliczności, jednak razy trzy to już seria – przywykliśmy myśleć, że tak będzie zawsze, być może grzesząc w ten sposób grzechem pychy wobec natury, za co musieliśmy zostać ukarani.
Ostatnia zima, którą mam nadzieję właśnie żegnamy, obfitowała w wszystkie te zjawiska atmosferyczne, których się obawiamy – była długa ponad miarę, śnieżna, mroźna, destrukcyjna. Stąd wiosna, ta szczególna pora roku, pora przebudzenia do nowego życia, pora optymizmu i energii, wypatrywana tęsknie każdej zimy, tego roku oczekiwana była szczególnie.
Każda z pór roku jest swoistym kulturowym archetypem, oddziałuje także na nasza biologię i psychikę, determinuje roczny cykl aktywności i samopoczucia – nic więc dziwnego, że przypisujemy im swoiste atrybuty. I tak, lato kojarzy się przede wszystkim z doznaniami pozytywnymi: ciepło słońca, lekkie ubrania (co tak cenią mężczyźni, choć na ogół nie u siebie), okres wakacji i wypoczynku – o męczącym upale w mieście staramy się nie pamiętać. Jesień… to polska specjalność, pastelowe żółcie, piękne zachody słońca, opadające liście ścielące się w alejach, kontemplując przyrodę szykująca się do zimowego snu, – sami wyhamowujemy i popadamy w nostalgię, czemu wyraz dano w bogatej literaturze i ikonografii. Zima to czas letargu, stan przetrwania, chłodu i ciemności, ale także wspaniałego krajobrazu w bieli, czystości i spokoju, zabawy i kuligu z drugiej strony. No i wreszcie wiosna, „wiosna radosna”, okres przebudzenia, głodu działania i doznań, okres powracającej zieleni i barw kwiatów, przebiśniegów, krokusów i innych prymulek – tutaj cykl zaczyna się od nowa.

WRESZCIE NADESZŁA
Ostatnie kilka dni to dramatyczne zapasy wiosny z zimą: chwilowe ocieplenie, lekkie roztopy i znowu śnieżyce i ujemne temperatury, zmagania chyba jednak zwycięstwem wiosny zakończone. Śniegi stopniały i naszym oczom (to ciekawa konstrukcja, w której narządowi wzroku, który jest jedynie biologiczną soczewką, przypisujemy podmiotowość jakąś, od nas samych odrębną a przecież z nami tożsamą…) ukazać się winny pączki wzbierające, źdźbła trawy zieleniejące, chrząszcze chrzęszczące, ptacy radośnie świergoczące.

I na cóż trafia ta fala wzbierających uczuć i ten ogrom oczekiwania, ten pozytywny, całą zimę wstrzymywany, zawieszony w napiętym oczekiwaniu potencjał życiowej energii – na straszliwy „krajobraz po bitwie”, którego przecież spodziewać się winniśmy, bo to krajobraz po bitwie naszej, owej wiosennej wizji przez nas samych wypowiedzianej, choć wciąż jeszcze nie do końca wygranej.
Pole bitwy jest wokół nas czas cały, lecz zimą pod białym całunem było skryte – teraz gdy śniegi stopniały, w pełnej krasie się ukazało. Wszędzie wala się zużyta amunicja, a to różnorodne „małpki” – jakieś żołądkowe, żubrówki, smirnoffy, puszki po piwie wszelkich marek, aczkolwiek z przewagą tych z „mocne” lub „strong” w nazwie, wtórujące im piwne butelki. Także większe kalibry reprezentowane są obficie – „0,5”, „0,75” wódeczki a nawet „1,5” litrowe piwa. Rywalizują – choć bezskutecznie – wszelkiego rodzaju asortymenty plastikowe – cole, fanty, wody mineralne, dumnie barwne i w kształcie wykwintne napoje energetyzujące.
„Po pierwszym nie zagryzam” – ale przecież nie o jednym kieliszku tu mówimy, tak więc oprócz wszelkich po płynach opakowań, do czynienia mamy z innego rodzaju kartaczami: a tu chlebek zgniły malowniczo się wala, ówdzie zgrabna kupa obierek i innego nie spożytego jadła pozostałości. Wszystko to upszczone wszędobylskimi plastikowymi woreczkami, w tym także ekologicznymi, co najlepszego o nich świadectwa nie wystawia.

Prawdopodobnie – jak co roku – bujnie wyrastająca trawa i inna roślinność przysłoni ślady naszej – ciągle jeszcze  – klęski w walce z naturalnym otoczeniem, klęski jednak nie ostatecznej, bo przecież wciąż rośniemy w siłę, każdorazowo większą ilością amunicji dysponujemy. I choć wróg powstaje każdego roku, to za każdym razem trochę osłabiony, nie potrafiący do końca ran wyleczyć, zutylizować rosnącej masy szkła, plastiku, odpadów biologicznych, coraz bardziej w woreczki plastikowe wplątany…

I takie oto refleksje mnie naszły, gdy wyszedłem ma łąkę przed blokiem, tą resztkę nie wybrukowanej przestrzeni, skuszony wiosennym słońcem i pierwszych objawów wiosny, kontemplacji spragniony.
              
          
Tekst: Andrzej Małyszko
Zdjęcia: Katarzyna Małyszko

Post Scriptum
Tak malowniczo i z taką emfazą opisywana łąka znajduje się na skraju dzielnicy mieszkaniowej. W zasięgu kilku kroków ustawione są kosze na śmieci i ogólnie dostępne kontenery…