Art. 51. Kodeksu Wykroczeń

Art. 51. § 1. Kto krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem zakłóca spokój, porządek publiczny, spoczynek nocny albo wywołuje zgorszenie w miejscu publicznym, podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo grzywny.

Mam mieszkanko w małej spółdzielni, nie wyskoki – trzy piętra – ale dosyć długi budynek w kształcie ceownika (liczna rzesza inżynierów będzie wiedzieć o co chodzi, pozostali mogą sprawdzić na Wiki) odwróconego w lewo, z lewej strony strony inny budynek tej samej wysokości, który domyka przestrzeń tworząc wewnętrzne, prostokątne podwórko.
Budynki mają taką konstrukcję, że mieszkania są na całą ich szerokość, okna wychodzą na obie strony, nasz salon i jedna z sypialni (salon to może trochę na wyrost, biorąc pod uwagę wielkość mieszkania, lepiej powiedzieć: największy pokój i najmniejszy – z trzech) znajdują się właśnie od strony tego podwórza, skądinąd bardzo obszernego, bogato nasadzonego i zadbanego.
Spółdzielnia w całości wygląda nie najgorzej, mieszkańcy dbają o zieleń, większość drzew i krzewów zasadzono z prywatnej inicjatywy.
Rzec by można – mieszka się dobrze, i mimo, że codziennie, od rana do późnego wieczora, widzi się spacerowiczów w rożnym wieku z flaszeczką lub puszką piwa, to poza pozostawianymi systematycznie plastikowymi torbami, owymi – pustymi już – flaszkami i puszkami, nie dochodzi do żadnych „gorszących” incydentów.
Ten sielankowy obraz burzą niestety, powtarzające się z nadejściem weekendu, wybryki lokatorów jednego z mieszkań sąsiedniego, tego zamykającego przestrzeń podwórza, bloku.
Upijają się i puszczają na cały regulator muzykę – i to jaką! Ostatnie kilka razy w kółko leciało Modern Talking, co nawet na cicho nie łatwo wytrzymać…
Specyficzna akustyka podwórka powoduje, że dźwięk się wzmacnia i hałas jest nie do wytrzymania, a libacje potrafią ciągnąć się do rana.
Trwa to już jakiś czas – przy pierwszych incydentach czekałem, aż ktoś z lokatorów tamtego budynku zainterweniuje – jednak ku mojemu zaskoczeniu, nic takiego nie następowało. A budynek trząsł się w posadach, ludzie mają małe dzieci i mieszka tam kilkadziesiąt rodzin. Nie jest możliwe, aby nikomu to nie przeszkadzało, hałas jest taki, że „zbudził by zmarłego”… A pozostali, czyli mój budynek? Jest nas jeszcze więcej a dźwięk równie silny, bo wzmacniany odbiciami od ścian. Także nic. Jedyne rozsądne wytłumaczenie – są zastraszeni. Nie wiem dokładnie, kto wyczynia te ekscesy, ale wydaje się, że młodzi ludzie, a że są agresywni po wypiciu, być może na trzeźwo także, wszyscy wolą udawać, że nic się nie dzieje (jedna z osób powiedziała mi, że lubi muzykę!) i cierpliwie, czy raczej w cierpieniu, przeczekać do rana.
Ja taki cierpliwy nie jestem, hałas działa na mnie bardzo destruktywnie, i po kilku nie przespanych nocach oraz kontestacji, że nikt nic nie zrobi, podjąłem – wydawało mi się właściwe – działania.
Prawo chroni nas przed tego typu wybrykami, Kodeks Wykroczeń zawiera artykuł 51 w brzmieniu cytowanym na wstępie. Nie trzeba być prawnikiem, by uznać, że głośne odtwarzanie muzyki wyczerpuje znamiona tego wykroczenia. W taką wiedzę zaopatrzony, za którymś razem zadzwoniłem na policję.
Zadzwoniłem brzmi fajnie, ale tak fajnie nie jest – to potwierdzić mogą wszyscy, którzy próbowali. Aby zadzwonić, trzeba się dodzwonić. Mamy dwie możliwości, numer ratunkowy 112, na który dzwonimy gdy sprawa dotyczy służb takich jak policja, pogotowie ratunkowe czy straż pożarna, lub bezpośredni alarmowy policji 997.
Zacząłem od europejskiego numeru alarmowego 112 – w końcu trzeba być nowoczesnym – i przyjął mnie miły głos automatycznej centrali. Dzwoniłem z telefonu stacjonarnego i komórkowego z równie żałosnym efektem. Kilkakrotne próby zajęły kilkanaście minut – w końcu się udało. Dyżurny wysłuchał z czym dzwonię i przełączył do właściwej służby – czyli na policję. Tylko, że nic z tego nie wyszło – połączenie nie zostało zrealizowane. Zacząłem więc dzwonić pod numer policji, scenariusz podobny jak dla 112 – kolejne kilkanaście minut, gdy wreszcie udaje się połączyć – oficer dyżurny informuje, że jest to sprawa dla straży miejskiej, i że on przełączyć nie może.
O pewnych historiach mówi się, że zbyt głupie aby były prawdziwe. Tak jest z naszą. Oczywiście do straży dodzwonić się nie mogłem. Numer wziąłem z internetu, ale połączenie było ciągle odrzucane.
Na stronie był także numer komórkowy dla niepełnosprawnych mających trudności z mówieniem – umożliwiał wysyłanie SMS-ów. Zdesperowany użyłem go – i udało się. Wprawdzie dyżurny spytał mnie, czy jestem niepełnosprawny, a gdy zaprzeczyłem chciał się rozłączyć – to udało mi się go przekonać, ze nie mogę dodzwonić się w inny sposób. Wyłuszczyłem sprawę, a on spytał, czy impreza odbywa się na zewnątrz czy wewnątrz budynku – gdy potwierdziłem, że wewnątrz, z ulgą w głosie stwierdził, że to sprawa  dla policji, bo straż miejska nie może interweniować w mieszkaniach!
Zatoczyłem koło i znalazłem się w punkcie wyjścia – a muzyczka waliła na całego.
Nie zrażony niepowodzeniami i dopingowany straszliwym jazgotem, dzwonię ponownie na policję – tam oficer wysłuchuje skargi, przyznaje że to jednak ich dziedzina, ale zaczyna mnie zniechęcać. Pyta, czy będę świadkiem w sądzie w razie czego, czy te ekscesy mają charakter uporczywy (pytam, jakie to znaczenie – odpowiedź – bo to jest podstawa do interwencji; ripostuję, że w art. 51 o uporczywości nie ma słowa; oficer nie traci rezonu i powiada, że o tym jest w komentarzach; ja nie jestem gorszy i ripostuję – mój kodeks wykroczeń jest bez komentarzy…) i w końcu, wypytawszy o personalia, przyjmuje zgłoszenie – ale przełącza na właściwy dla dzielnicy komisariat. Tam o dziwo, bez większych dyskusji obiecują wysłać patrol, ja się odprężam szczęśliwy, że załatwiłem sprawę. Przedwcześnie! Mijają minuty, kwadranse i godziny – a impreza w najlepsze. W końcu nie wytrzymuję i ponownie dzwonię – w odpowiedzi słyszę, że mają dużo zgłoszeń a interwencja będzie wkrótce. Niedługo potem muzyka ucicha – kolesie chyba już padli, jest prawie rano. Dzwonię ponownie na policję i pytam czy interwencja już nastąpiła – nie. To proszę już nie jechać – informuję i otrzymuję podziękowanie za dobrą nowinę.

Podobny przebieg – w szczególności w części dotyczącej zniechęcania do zgłoszenia – miało kilka kolejnych prób uzyskania interwencji, w końcu chyba któraś się udała, bo wybryki się skończyły. Piszę „chyba”, bo nie zostałem o niczym poinformowany, mimo, że przy zgłoszeniu zawsze muszę podać telefon kontaktowy.

Jednak szczęście ma to do siebie, że nie trwa wiecznie. Imprezy zaczęły odbywać się ponownie, tym razem chyba jednak w sąsiedniej klatce (co za zbieg okoliczności, że takie typy zamieszkały obok siebie) i znów nie było ze strony lokatorów żadnej reakcji.
Musiałem zareagować, nie tyle z obywatelskiego obowiązku, co z powodu histerycznej wręcz reakcji na głośne, agresywne hałasy, mądrzejszy o poprzednie doświadczenia, zadzwoniłem od razu na właściwy komisariat. Jak zawsze wypytany o personalia oraz zachęcony pytaniem czy wystąpię przed sądem – obiecano interwencję. Teraz już nie czekałem godzin – ponownie zadzwoniłem po 45 minutach – i udało im się mnie zaskoczyć! Nic nie wiedzą o moim zgłoszeniu! Nie ma po nim ani śladu! Wręcz są zdziwieni, bo ponoć oni nie dysponują patrolami i należy zgłaszać na ogólny numer alarmowy! Ale idą mi na rękę- procedura startuje od nowa i czas także od nowa się liczy…
Daję sobie, policji oraz imprezowiczom kolejne trzy kwadranse – oczywiście pada na mnie. Dzwonię, patrol w drodze. O godzinie drugiej w nocy balanga się kończy. Wierzę, że na skutek interwencji, ale wiara niczym nie poparta i szybko – w następny weekend- boleśnie zweryfikowana. Kolejna impreza, kolejne telefony na policję, teraz coraz bardziej kąśliwe, ale kąśliwość nie ma adresata, bo dyżurni się zmieniają i nikt mnie nie pamięta. Impreza kończy się po północy, czy wskutek interwencji – okaże się następnego tygodnia.
I wreszcie nadchodzi weekend. Już jestem zestresowany, już planuję bardziej radykalne przedsięwzięcia, dzwonienie co piętnaście minut, zawiadomienie komendy miejskiej o opieszałości służb interwencyjnych… Picie zaczyna się już w sobotę po południu, są wrzaski, przekleństwa a nawet muzyka – ale w miarę cicha, na tyle, że mi nie przeszkadza, doświadczony wcześniejszymi wybrykami nie odczuwam potrzeby działania, tyle można wytrzymać.
Oczywiście nie wyciągam zbyt daleko idących wniosków, teraz czekam do następnego tygodnia…

RESUME (dla tych co nie znają fińskiego – resume, po francusku, oznacza „krótkie streszczenie, podsumowanie” [Kopaliński])
Na chamstwo natkniesz się wszędzie, w pewnych przypadkach narusza to prawo. Nie odpuszczaj – bo wejdą ci na głowę. Z drugiej, strony jeśli myślisz, że służby porządkowe tylko czekają, aby ci pomóc, srogo możesz się zawieść. Trzeba się przygotować na kłopoty z dodzwonieniem i obstrukcję.
Art. 51 KW penalizuje nie tylko zakłócanie ciszy nocnej – to powszechnie popełniany błąd. Mówi o zakłócaniu spokoju czy porządku publicznego w ogóle, zresztą nie tylko hałasem. I nie można dać sobie wmówić, że jest inaczej. Być może policja szkoli się na kodeksach z komentarzem – jednak należy pamiętać, że komentarze nie mają mocy wiążącej!

am. 17.07.2011

ÉCRU, możliwość różnorodności, ale ujednoliconej

Tytuł zaczerpnąłem z wywiadu w Gazecie Wrocławskiej (luty 2009) z Beatą Urbanowicz, plastykiem miejskim Wrocławia – czyli tekstu opublikowanego dosyć dawno, a dotyczącego sprawy, której początki są jeszcze dawniej, zakończenie za to, następuje teraz właśnie. Może sformułowanie „zakończenie” nie koniecznie jest prawdziwe – wprawdzie wydaje się, że rzecz się stała, i odwrotu nie ma, ale z drugiej strony, czy jest coś wiecznego i niewzruszonego…
Ale do rzeczy, a właściwie jeszcze nie tyle do rzeczy, ile do wstępnych definicji – oto przegląd naszych dywagacji „bohaterów”:

  • rynek – grecka angora, rzymskie forum, centralny plac miasta, dawniej funkcje handlowe i administracyjne, współcześnie funkcje reprezentacyjne, rozrywkowe i turystyczne,
  • écru – kolor żółtoszary, naturalny kolor płótna, niemalże brak koloru,
  • różnorodność – wielość, rozmaitość, pluralizm, w odróżnieniu od jednorodności, jednolitości,
  • ujednolicenie – jednorodności, jednolitości, unifikacja, w odróżnieniu od wielości, rozmaitości, pluralizmu,
  • markiza – daszek, zadaszenie,

Oczywiście wybraliśmy tylko te znaczenia, które dalej się przydadzą; no, bez obaw, to dalej to już teraz.
Byłem dzisiaj w wrocławskim Rynku Starego Miasta. Miejsce dla Wrocławia ważne i charakterystyczne, dawniej lokalizacja kilku księgarń, kawiarni i restauracji, drogerii, aptek, sklepików z pamiątkami i biżuterią, także zakładów fotograficznych, jakiś saloników komputerowych itp.,  teraz odnowiony, i z mocy żelaznej ręki kapitalizmu, przekształcony w centrum piwa i bankowości detalicznej.
Najpierw, co się nadało, przekształcono w restauracje, puby i kluby, a następnie banki przejęły to co zostało. Jest więc rynek centrum rozrywki, miejscem atrakcyjnym turystycznie, tutaj organizowane są imprezy, jarmarki i czasami koncerty. Jednym słowem miejsce kolorowe, tętniące życiem do późnych godzin nocnych.
W sezonie letnim przed lokalami wystawiane są ogródki, ocieniane markizami i parasolami. Nie jestem wielbicielem piwa, ale przyznaję, że w gorący letni dzień przyjemnie jest usiąść w zacienionym miejscu, chłodzić się zimnym napojem i obserwować (mówię tylko przykładowo) dziewczyny spacerujące tam i z powrotem.
Markizy i parasole, często dostarczane przez browary, są w barwach firmowych i ozdabiane znakami produktów – jednym słowem kolorowo i różnorodnie, jak to w życiu.
Tak przynajmniej do dzisiaj pamiętałem – ale gdy wszedłem na rynek, gdzie nie bywam zbyt często – coś mnie zaniepokoiło, odczułem jakiś dyskomfort czy dysonans, dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem co się stało. WSZYSTKIE markizy i parasole są w jednym kolorze, kolorze, dla którego słowo „kolor” jest pewnym nadużyciem, a mianowicie w kolorze écru!
Przyznaję – nie wywołało to u mnie dobrych skojarzeń, nijaki kolor i to jeszcze na całym Rynku i Placu Solnym, odczułem chłodny powiew socjalistycznej urowniłowki.
Miasto laureat konkursu na stolicę kulturalną, a przecież walka o ten tytuł miała konkretne cele nie tyko prestiżowe, ale także merkantylne, popularyzację Miasta Spotkań, pokazania jego bogatej, wielowymiarowej – czyli także skierowanej dla „zwykłego człowieka”, oferty kulturalnej i rozrywkowej.
Rynek, tradycyjnie, jest miejscem w którym koncentruje się życie rozrywkowo – towarzyskie, dawna rola miejsca prowadzenia handlu została wyparta przez funkcje reprezentacyjne, rozrywkowe, często traktowany jest jak wizytówka aglomeracji. W konsekwencji oczekuje się, że miejsce to będzie atrakcyjne, zadbane, z wyraźnym charakterem, z bogatą infrastrukturą turystyczną, tętniące życiem, miejsce wydarzeń i różnorodnej aktywności. Nie muzeum, nie instytucja kultury, krawaty i białe kołnierzyki – raczej spontan, luz, wielorakość, barwność…
Wrocławski rynek taki właśnie jest, kamienice są odnowione (choć część fasad jedynie udaje daną świetność za pomocą malowanych „trójwymiarowych” zdobień elewacji, podobnie jak nawierzchnia, która jest współczesna, ale z naturalnej kostki granitowej), barwne, wszędzie restauracje, kluby, puby, ktoś gra na gitarze, gdzie indziej stoi żywa rzeźba…
Ogródki restauracyjne są praktycznie przy wszystkich lokalach – tworzą długie ciągi wokół Rynku i Placu Solnego – każdy ogródek to także markizy lub parasole. Wydawać by się mogło, że poza ogólnym walorem estetycznym oraz wymogami bezpieczeństwa, nie trzeba kwestii markiz specjalnie regulować – i tutaj popełniamy błąd. We Wrocławiu (ale w poprzednich latach także w innych miastach) władze postanowiły skodyfikować markizy i wydały odpowiednie zarządzenie, już w 2008 roku:
http://uchwaly.um.wroc.pl/uchwala.aspx?numer=4780/08
Warto przeczytać ten tekst, choćby dla takich figur retorycznych:

* kolorystyka   konstrukcji  powinna  być   dostosowana  do   koloru      pokrycia;
* konstrukcje mają być wykonane estetycznie, a duże elementy stabilizujące należy osłonić zielenią;
* parasole mają stać na jednej nodze;


Wywiad z (prawdopodobnie) inicjatorką tego pomysłu, plastykiem miejskim Wrocławia,
Beatą Urbanowicz, można przeczytać tutaj:
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,6278898,Wszystkie_parasole_i_markizy_w_jednym_kolorze.html

To ciekawy tekst, ze względu na argumentację. Argumenty typu: postanowiliśmy to uporządkować, albo: markizy w kolorze elewacji kamienic robiły zamieszanie, czy wreszcie: „Mogą to być odmiany ciepłej neutralnej szarości, ale w gamie jasnej. To stwarza możliwość różnorodności, ale ujednoliconej” są absolutnie (nie)przekonujące, i jakby odwrotne do tego, czego oczekiwalibyśmy od plastyka miejskiego…

I na koniec kilka zdjęć ((C) Katarzyna Małyszko) ilustrujących słuszność wprowadzenia zarządzenia – różnorodność, ale ujednolicona, choć jeszcze trochę można nad tym popracować, są jeszcze nieosłonięte elementy konstrukcji i konstrukcja w innym kolorze niż markizy…

07.07.2011 am;
 
 

  
  
 

  
    
 
  

Wiosenny Spacerek – z cyklu Polskie Pocztówki

Dzisiaj sobota, wprawdzie rano lekko zachmurzona i dżdżysta, ale popołudnie już bardzo wiosenne. Koło osiemnastej pies (godny labrador, choć suka) zaczął się kręcić i nieśmiało sugerować, iż warto by może wyjść na spacer i dokonać pewnych, cyklicznych, fizjologicznych czynności. Po godzinie ignorowania – w końcu zwierze musi wiedzieć, kto rządzi stadem w tym domu – uległem i wyszliśmy.
Pachniało wiosną, pąki wszędzie a zieleniejąca trawa powoli zaczyna zakrywać śmieci, puszki i butelki na dzikim spacerniaku koło osiedla.
W pewnym momencie pies zainteresował się dwoma spacerowiczami, zmierzającymi w naszym kierunku niespiesznym krokiem z oddali. Dwaj mężczyźni, chyba dobrzy znajomi, w luźnych strojach – jakiś sweterek i wiosenna kurteczka – minęli nas, a każdy trzymał w ręce puszkę piwa. Za chwilę się zatrzymali, jedn ze spacerowiczów odchylił do tyłu głowę i wlał w gardło resztkę już piwa, płynnym ruchem zgniótł puszkę – widać, że czynność ta nie była mu obca.  Nawet zaciekawiło mnie, co będzie dalej – jestem może nawet obsesyjnie nastawiony do pewnych zachowań społecznych – a mianowicie, co ów pan, „normalnie” wyglądający, nie żaden margines czy coś takiego, w wieku już statecznym, więc wolnym od potrzeby „szczenięcych” wybryków, z ową puszką zrobi. Przez sekundę nawet pomyślałem (ja tak bym zrobił na jego miejscu), że wyrzuci ją po drodze do pojemnika na śmieci, co nie jest wcale takie trudne, bo mamy ich w okolicy wiele, jednak nadzieja szybko została rozwiana.
Znowu ruchem, który sugerował niejaką wprawę, rzucił zgrabnie puszką w trawę. Następnie obaj, rozluźnieni, w wiosennym nastroju, udali się w kierunku budynków, w których pewnie mieszkają.
Poszedłem ich śladem – piwo, to było OKOCIM MOCNE.

Jaki z tego morał płynie? Pewnie żaden. Jest to jedynie przyczynek, zaledwie pędzlem maźnięcie, na płótnie naszego zbiorowego portretu, który, wydaje mi się, coraz bardziej bure ma barwy.

am

Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta (historia prawdziwa)

Wszyscy chyba znamy ten epizod z „Misia” zwany „ostatnia paróweczka Hrabiego Barry Kenta„- ale jeśli ktoś nie widział, co wydaje się niemożliwe, choć z drugiej strony już Skaldowie śpiewali, że niemożliwe jest możliwe, więc jednak może jest możliwe, że ktoś nie widział – to pozwólcie, że pokrótce przypomnimy:
Film w filmie. Jesteśmy na planie filmowym historycznej produkcji, w tym epizodzie kucharz ma wydać bohaterom gotowane w dużym garnku, parówki. Reżyser ustawia scenę, kadruje palcami i w momencie, gdy kucharz ma wyciągnąć rarytasy (film, w pierwszej warstwie,  dzieje się na przełomie lat 70 i 80 XX wieku, w czasach pustych półek i powszechnego braku czegokolwiek – parówka była obiektem marzeń i klasyfikowana jako wędlina bardzo szlachetna), okazuje się, że garnek – poza wodą – jet pusty. Wywołało to zniknięcie – a przecież wiemy, że nic samo nie znika – olbrzymie poruszenie i potępienie dla nieznanych sprawców. Znalazło to wyraz na masówce (czy młodzież zna jeszcze to słowo?) ekipy filmowej – padały głosy pełne oburzenia, zapowiedzi stanowczego odporu i deklaracje zwartości w walce z reakcyjnym imperializmem. Co bardziej radykalni mówcy przy tym nieznacznie się uśmiechali i ukradkiem oblizywali – nasuwa mi się nieodparcie obraz reklamy piwa Okocim bezalkoholowe – tam jakoś podobna, uchwytna, a jednocześnie niedopowiedziana aluzja w powietrzu wisiała…
Część krytyki – jedni może w dobrej wierze (przecież Polacy nie mogą być aż tak…) inni zapewne realizując zadania partyjne – krytykowała Bareję, że epatuje przerysowaną, skrzywioną wizją ówczesnej rzeczywistości. Ja z tymi zarzutami zgodzić się nie mogę – i aby nie być gołosłownym, PRAWDZIWĄ HISTORIĘ PARÓWECZEK przytoczę.

Jest rok 1974, właśnie zdałem matury pisemne i część ustnych – mam przerwę przed ostatnim egzaminem ustnym, matematyką. Jestem pewny siebie (okazuje się, że słusznie, ten egzamin zdałem bez problemu – ale nie ma to znaczenia dla tej historii) i otrzymawszy propozycję pracy wakacyjnej, przy produkcji jednego odcinka serialu telewizyjnego „Najważniejszy Dzień życia” pod tytułem „Złoto”, przyjmuję ją bez wahania. Od razu utnijmy spekulacje – była to posada gońca w kierownictwie filmu. W Misiu jest epizod z gońcem, nieźle przerysowany, to znaczy, nie, że bardzo przerysowany, choć oczywiście przerysowany, ale, że przerysowany w dobrym kierunku – ale to dla tej opowieści jest także bez znaczenia.

Plenery realizowane były w czerwcu, w Giżycku i jego okolicach. Zakwaterowani zostaliśmy w ośrodku kempingowym na samym jeziorem – reżyserem był Sylwester Szyszko, wywodzący się z wojskowej Czołówki, co skutkowało  licznymi anegdotami z „pola walki”, po wysłuchaniu których trudno było uwierzyć, ze ich autor mógł to przeżyć (pomyłkowe bombardowania, szarżujące nie tam gdzie planowano czołgi), i to jeszcze bez jednego draśnięcia. Poza głównym bohaterem, granym przez Janusza Bukowskiego, w tym odcinku grały gwiazdy:Janusz Kłosiński, Halina Kowalska, Wacław Kowalski, Witold Pyrkosz, operatorem był Maciej Kijowski (wraz z żoną i śliczną, cudownie rozpieszczoną, kilkuletnią córeczką), drugim kierownikiem produkcji Jerzy Ciemnołoński, duży, trochę rubaszny mężczyzna. Panowie Pyrkosz, Szyszko, Kijowski i Ciemnołoński stworzyli swoisty klub, spotykający się po zdjęciach w jednym z domków i, przy godnym napitku, omawiający ważne artystyczne zagadnienia… Złączyło ich podobne, wybujałe i trochę brytyjskie,  poczucie humoru i stosunek do życia. Ja, najmłodszy w ekipie, w jakiś sposób zostałem przez nich przygarnięty.

Tyle wstępu – czyli zarysu tła poniższej opowieści.

W tamtych czasach pracowało się sześć dni w tygodniu – wolne były niedziele. W sobotę kręciliśmy – że wolno mi użyć tego, w moim przypadku, bardzo na wyrost, określenia – jakąś scenę z posiłkiem. Jednym z rekwizytów był ładny, nietłusty kawał wędzonego boczku (pamiętajmy, że to rok 1974, każde mięso wzbudzało pożądanie), który nie został w trakcie kręcenia skonsumowany. Identycznie, jak parówki w późniejszym „Misiu”, zniknął on z planu, w „Misiu” parówki odnalazły się w dyskretnym oblizywaniu kilku członków ekipy, w „Złocie” na posiedzeniu naszego „Klubu Szyderców”.
Następnego dnia spotkaliśmy się w „klubie” i zastanawialiśmy jak spędzić słoneczną nadzielę – jeden z panów zaproponował wycieczkę na łono natury, z butelczyną i kawałkiem dobrej wędliny. I wyciągnął ów wczorajszy boczek – wzbudził tym niemały entuzjazm i podziw dla zaradności, szybko znalazły się napoje, pieczywo, ustalono, że należy dokonać pilnej wizji w plenerze, wypisano zlecenie na wyjazd służbowego Robura (kierowca, młody chłopak, nie miał nic przeciwko temu – wprawdzie nie pił, ale mógł podjeść deficytowej wędzonki i jeszcze na tym zarobił), spakowano niezbędne wiktuały a także wędki, które mieliśmy od zarządcy kempingu.

Na piknik wybraliśmy polanę na brzegu jeziora, zaraz za Giżyckiem – nie zależało nam wcale na odległości  – tam się rozłożyliśmy i przystąpiliśmy do biwakowania. Po solidnej porcji boczku, popitej dla zdrowia kroplą alkoholu, postanowiliśmy powędkować. Jako najmłodszy – dostałem największą, chyba trzymetrową wędkę – polazłem z nią w krzaki na brzeg jeziora, pozostali także się rozproszyli, aby nie podbierać sobie ryb, a może by potrawić w spokoju. Jednak spokój nie był dany – nagle ktoś wyskoczył z zarośli. To była Straż Wędkarska – w pierwszym odruchu chciałem uciec, nie miałem żadnej karty wędkarskiej, ale długaśna wędka zaplątała się w gałęzie i zostałem złapany. Proszę o kartę wędkarską – stanowczo zażądał strażnik; nie mam – wyjąkałem – ja tu z filmu… Ach, z filmu, to wy macie grupowe zezwolenie!
Oczywiście żadnego zezwolenia nie mieliśmy – to magia słowa „film” w tamtych czasach tak działała…

Epilog

O zaginionym boczku mówiło się jeszcze kilka dni – przy takiej okazji niektórzy członkowie ekipy (jak można się domyślić) ukradkiem się oblizywali…

18.03.2011 am

PODSUMOWANIE ROKU 2010

Polski Paradoks: dług publiczny wynosi 777.400.000.000PLN (w zaokrągleniu na koniec 2010r.) co daje na mieszkańca 20.000PLN. Badania opini publicznej wskazują, że 50 proc.uważa rok 2010 za dobry lub bardzo dobry, 38 proc. – za ani dobry, ani zły, a tylko 14 proc. za zły lub bardzo zły – wynika z najnowszego sondażu TNS OBOP.

Przydatne tagi:
afera hazardowa, tragedia smoleńska, zamach smoleński, Kaczyński na Wawelu, krzyż smoleński, mgła, wybory prezydenckie, wybory samorządowe, agent Tomek, nowy rozkład PKP, doktor G. c.d., opieka zdrowotna, światowy ranking uczelni, autostrady (na Euro 2012), drogi ekspresowe, obwodnice, ZUS, OFE, ABW, CBA, BOR, wywiad i kontrwywiad, emigracja, budownictwo mieszkaniowe, tanie leki, innowacyjna gospodarka, intensywne opady śniegu, intensywne opady deszczu, grad, powodzie, podtopienia, dynamiczny wzrost dysproporcji wynagrodzeń, itd, itp (jak śpiewał ktoś tam).

2011.01.04

ODA DO SKARPETY

W skarpecie dziura
– fakt, jest ich wiele.
Co poniektóra
wytarta w kościele.
Wiece wyborcze
w walce o dusze
widać zaborcze
– ich jest ta dziura
w miejscu pazura.
Nie myślę o cerze
– nowe przemierzę.

Od autora – cera to nie tylko kondycja skóry naszej (naogół) twarzy ale także:
cera – ścieg wypełniający rozdarcie [Wikipedia]

AM

CZESKI KOMPLEKS

  Ostatnie lata, a szczególnie miesiące, to czas – pomijając wszystkie nasze traumy, afery, objawienia polityczne i gospodarcze cudy – wzmagającego się zainteresowania Czechami, jeszcze nie tak dawno naród z którego podkpiwaliśmy, śmieszył nas ich język, śmieszyły filmy komediowe a jednocześnie to my ukuliśmy „czeski film – nikt nic nie wie”, zazdrościliśmy piwa i pogardzaliśmy (może to za mocne słowo) mieszczańskim konformizmem.
  I zainteresowanie to, wyrażające się w postaci wielorakiej (pracujemy tam, robimy zakupy, odpoczywamy latem i zimą, jeździmy ich – nie do końca – ale jednak samochodami, czy wreszcie piszemy, nie jedynie reportaże, także literackie dzieła), jest już jakby inne, przewartościowane, zgoła zaprzeczające dotychczasowym stereotypom.
  Jadąc samochodem w niedzielne przedpołudnie słuchałem Radia Tok Fm, obok wrocławskiego Radia Ram, jednej z kilku słuchanych przeze mnie stacji (słucham także, gdy w Ram są rozmowy ze słuchaczami, których nienawidzę ze względu na sztampowość, miałkość i sztuczność wyczuwalną szczególnie po stronie prowadzącego audycję, lub gdy w Tok Fm jest akurat rozmowa z głupim politykiem –  wprawdzie jest ich wielu, ale żadnego nazwiska, z oczywistych względów, nie przytoczę – innych stacji:Fm Classic lub Dwójka), gdzie „leciała” właśnie audycja prowadzona przez czecho-fila Mariusza Sczygła, na fali będącego za sprawą swej ostatniej książki „Zrób sobie raj”, który to tytuł jest chyba łatwą do wychwycenia aluzją, kolejnej jego książki z fascynacji Czechami wyrosłej, a Mariuszem (zbieżność imion – prawdopodobnie przypadkowa) Suroszem, autorem innej w takim samym temacie książki – „Pepiki”. Obaj zafascynowani „fenomenem” Czech, obaj nie potrafiący, a pewnie i nie chcący ukryć, że fascynacja wywodzi się z odniesienia doświadczania Czech w opozycji do własnej ojczyzny. Ale czeski fenomen nie polega tylko na tym, że objawiają nam się w Polsce czecho-file, ale także na tym, że zjawisko to rozprzestrzenia się lawinowo i dotyka zarówno intelektualistów, znawców kultury i literatury czy co światlejszych polityków, ale także „zwykłego człowieka’, któremu nie są bliskie subtelne analizy kulturowe ani literackie.
  Rzec można „fenomen Czeski”, ale sądzę, że jest to fałszywe – Czesi są przecież tacy jacy byli, nie zmieniła się ich mentalność, ateizm, kuchnia, język dalej powinien śmieszyć (nas, bo z polskim zabawne konotacje) i pewnie śmieszy – bo nie o Czechy tu chodzi. Zjawisko fascynacji naszymi małymi sąsiadami to NASZ FENOMEN, to my się zmieniliśmy i stąd zmiana perspektywy, przewartościowanie, które trwając ostatnie lat dwadzieścia, do niedawna nie zauważane, po przekroczeniu „masy krytycznej”, wyczerpaniu naszego optymizmy, cierpliwości i nadziei na szybkie ku lepszemu zmiany, zmaltretowani przez polityków, którzy zdeprecjonowali pojęcie polityki, tak, że jest to słowo niemalże obelżywe, zwracamy się ku czemuś, co do tej pory uznawaliśmy za nudne i banalne – ku NORMALNOŚCI. A normalność, nudną, mieszczańską i przewidywalną właśnie w naszej tradycji Czesi uosabniają.
  I to powinno dać socjologom oraz partyjnym spin doktorom do myślenia – ludzie są zmęczeni już tak, że jedyne o czym marzyć zaczynają to spokój i stabilizacja.

PS. Jednak aby nie było tak, że brak mi krytycyzmu czy jasnego na sprawy spojrzenia –  krótka anegdota dla przeciwwagi:
Kilka lat temu, w trakcie jednego z wielu wypadów w czeskie Karkonosze, wraz z dziećmi wjechaliśmy bodajże na Czarcią Górę – było gorąco więc chciałem kupić coś do picia, na szczycie był kiosk, poprosiłem o napój w puszce. Położyłem na blacie pieniądze ale gdy wziąłem puszkę – okazało się, że jest z lodówki. Dziecko było przeziębione, poprosiłem o wymianę na napój nie chłodzony – sprzedawca nie miał, więc powiedziałem, że rezygnuję. Na co sprzedawca, z szybkością, o którą nigdy bym go nie posądził, zgarnął pieniądze (te marne kilkanaście koron) i wrzasnął, że zwrot jest nie możliwy. Nastąpiła gwałtowna sprzeczka i padły z obu stron brzydkie słowa, ale pieniędzy nie zwrócił.
Oczywiście to epizod i jedynie dla równowagi go przywołuję – mam wiele doświadczeń o zgoła innej wymowie, które w sympatii do Czechów utwierdzają.

14.11.2010 AM

Męskie Gotowanie Vol. 3 i na razie starczy…

Tym razem przygotujemy potrawę prostą, pożywną i taką, której można zrobić dowolną ilość a nadwyżkę zamrozić. Ponowne podgrzanie nie umniejszy jej wartości – może nawet pogłębi smakowe wyrafinowanie. Jak się pewnie domyślacie – nie jest to bigos.
Potrawa ma mało składników, jest prosta w przyrządzeniu, jednak gotuje się długo – dlatego warto zacząć odpowiednio wcześniej, czyli w przeddzień planowanego spożycia…
Potrzebujemy:
1. fasolę – najlepiej Jasiek 0,5 kg
2. 20 dkg kiełbasy o wyrazistym aromacie, ale nie suszonej (wiejska, swojska, czy jak to tam się nazywa)
3. 20 dkg przyzwoitego parzonego boczku
4. 200 ml koncentratu pomidorowego
5. cebula
6. trzy ząbki czosnku
7. przyprawy: sól, cukier, pieprz, papryka, listek laurowy, goździki, majeranek
  
Let’s start the show!
Fasolę myjemy na sicie lub durszlaku, wybieramy podejrzane – ciemne, z plamami itp – ziarna, wsypujemy do trzy-litrowego garnka i zalewamy wrzątkiem. Po godzinie  odlewamy wodę i ponownie zalewamy wodą zimną – jeśli mamy dobrą wodę w kranie to z kranu, a jeśli nie to źródlaną; w końcu będziemy ją konsumować w potrawie… Tak zostawiamy do dnia następnego.
    
W dzień następny włączamy gaz pod fasolą – musi być słusznie wodą zalana, co oznacza jej uzupełnienie – i gotujemy pod przykryciem. Nie solimy na razie bo pozostałe składniki mogą być wystarczająco słone.
   
Kroimy na plasterki – nie za cienkie, jakieś pół centymetra – kiełbasę oraz boczek w kostkę wielkości dwóch centymetrów (broń boże nie używamy linijki, tylko stare, wierne oko), na gaz wstawiamy patelnię z niewielką ilością oliwy. Na to wrzucamy wędlinę i podsmażamy. Boczek puści trochę tłuszczu, więc się nie przypali. Ale mieszać trzeba podobnie jak fasolę (w wodzie od fasoli może pojawić się pianka – zwana czasem wdzięcznie szumowiną, wystarczy zebrać łyżką i wywalić do zlewu, albo nic nie robić…).
 
A więc mieszamy jedno i drugie a w przerwach obieramy czosnek i cebulę, którą kroimy w kostkę. Gdy wędliny będą przyrumienione – wykładamy na talerz (nie martwmy się, że brudzimy zbędne naczynie, na tym talerzu jeszcze zjemy) pozostawiając tłuszcz w patelni.
Na patelnię wyciskamy wyciskarką czosnek i wrzucamy cebulę i ładnie szklimy.
   
Wędlinkę i cebulę wrzucamy do garnka z fasolą, przyprawiamy nie żałując majeranku, uzupełniamy wodą jeśli trzeba i dalej gotujemy aż fasola zacznie mięknąć. Niestety trwa to i dwie godziny, więc przegryzka w międzyczasie nie jest rzeczą głupią – ale bez przesady, warto zostawić miejsce na tworzone danie.
  
Pamiętajmy o mieszaniu, łatwo jest przypalić ja woda wyparuje.Gdy fasola będzie dochodzić dodajmy koncentrat pomidorowy i jeśli rzecz jest z rzadka – redukujmy bez przykrycia, aż zostanie lekko gęsty sosik. Spotkałem się ze szkołą zagęszczania sosu mąką – jestem przeciwnikiem, można za to dodać trochę gęstej śmietany.
Fasola miękka – danie gotowe, ostatni sznyt – czyli przyprawiamy ostatecznie i wio na talerz – ten z pierwszego aktu.
Według cenionej dosyć szkoły FASOLKĘ PO BRETOŃSKU jemy z białym pieczywem – ja tego nie robię, ale nie abym był przeciw, jest wręcz przeciwnie, jednak resztki przyzwoitości powstrzymują mnie przed nadużywanie pieczywa, które nota bene bardzo lubię…
  
am

Męskie Gotowanie Vol. 2

Dzień trzeci sam w domu.
Dość makaronu – przynajmniej na dni kilka. Z drugiej strony makarony to nieskończone możliwości i nie łatwo jest się nimi znudzić…
Może dzwonko łososia z frytkami  i jakąś surówką. Mało roboty, trwa chwilę a smaczne i (ryba) zdrowe.
Wracając z pracy wpadam do marketu i na stoisko rybne – tutaj warto wiedzieć, w jaki dzień są dostawy tego asortymentu, oczywiście najlepiej kupować tuż po dostawie. Cykl ryby (ale i innych „surowców”) w marketach często jest taki: ryba w całości, leży na lodzie dwa dni, następnie patroszona i jeśli nie zejdzie to filety lub dzwonka – z ryby nie robi się bigosu, więc na dzwonku – w ostatniej fazie w ofercie specjalnej – się kończy.
Kupując zwróćmy uwagę na zapach, jędrne i w wyraźnym, świeżym kolorze mięso, które musi być spoiste, nie gąbczaste lub rozpadające się.

Dzwonka łososia wyglądały dobrze, ale uwagę przyciągnęły płotki – patroszone i bez głów, przy tym w dobrej cenie. Rzadko u mnie jadane – z lęku przed ośćmi, którego do końca z moją rodziną nie podzielam. Biorę pół kilograma – co daje siedem rybek. Tylko oskrobać i gotowe do smażenia…
W domu ryby myję, przy okazji okazuje się, że są już oskrobane – świetna sprawa, wkładam do miseczki i solę. Ryba ma być smażona w panierce z jajka i mąki, z ryżem i sałatką z sałaty lodowej z pomidorami. Wybór jarzyny nie był trudny – na parapecie wciąż mam pomidory, a w lodówce leż główka sałaty.
  
Ryż gotuje się 15 minut, ryba smaży mniej niż 10 minut – aby wszystko zsynchronizować, zacznę od sałaty. Sałatę rozbieram, myję w zimnej wodzie i odsączam w wirówce. Pomidory myję i wycieram. Sos będzie wykonany bezpośrednio na jarzyny, więc nic specjalnego przygotowywać nie trzeba…
Wstawiam garnek z lekko osoloną wodą na ryż – użyję to co mam w szafce, Basmati z Kupca w woreczkach.
Wracam do surówki – rwę liście sałaty  układam w misce, następnie kroję pomidora na kostkę w kładę na sałacie, solę i pieprzę (nie w jednym miejscu oczywiście). Polewam oliwą dobrej jakości a na końcu skrapiam octem balsamicznym (przynajmniej tak się nazywa), który nie może być zbyt mocny i posiadać delikatny smak. Teraz mogę odstawić, aby trochę się „przegryzło”. Warto zwrócić uwagę na kolejność, która według pewnej szkoły jest istotna – najpierw oliwa a na nią ocet. Tłumaczy to się tym, że ocet zabija witaminy, więc wcześniej dodana oliwa przed szkodliwym działaniem octu ochroni. Idąc dalej tym tropem, sól daje się najwcześniej, bo rozpuszcza się w wodzie a w oliwie nie, musi być zadana przed oliwą właśnie.
  
Ale zostawmy już te sałatkowe dywagacje – pora na rybę, bo woda zaczyna się gotować i należy włożyć torebkę z ryżem. Torebka powinna być zanurzona, ale z garnkiem i wodą nie przesadzajmy – po co marnować wodę i nie odnawialne źródła energii… Gotujemy pod przykryciem.
Aby spanierować rybę, na talerzyk wybijamy umyte jajko, lekko solimy i dodajemy (lub ni – jak kto woli) trochę oregano i rozbijamy widelcem na w miarę jednolitą masę.
  
Na drugi talerz sypiemy mąki, włączamy gaz pod patelnią – najlepiej na tyle dużą aby pomieścić 4 ryby na raz (co przy niewielkim wzroście płotki nie jest trudne) – wlewamy oleju – i znów dygresja, akurat mam olej Carotino, ponoć świetny do smażenia, to go wypróbuję – i rozpoczynamy smażenie.
  
Rybę nurzamy w jajku, obtaczamy w mące i wkładamy na gorącą patelnię. I tak wszystkie trzy (na jutro zostaną cztery) smażymy, ruszając trochę i dociskając łopatką drewnianą, która stanowi świetne narzędzie do takich celów, aż panierka się zarumieni.  Ryba smaży się krótko – kilka minut z każdej strony. Jeśli nie mamy pewności czy już usmażona – wbijamy widelec w najgrubsze miejsce – gdy wchodzi lekki a mięso jest kruche, można kończyć.
  
W tym czasie ryż dochodzi – wyjmujemy na sito aby odsączyć a następnie rozrywamy torebkę i wykładamy ryż na talerz. Na ryżu układamy rybę.
Jemy dwoma widelcami – jest wprawdzie szkoła, nawet ostatnio coraz popularniejsza, preferująca nóż do ryby, ale my trzymamy się tradycji – z wyjątkiem śledzia…
Surówkę przed podaniem możemy lekko przewrócić, aby sos się rozprowadził – i to na tyle.
  
Następne danie za dwa dni…

am

Męskie Gotowanie Vol. 1

Lata wolnych mediów (czyli ostatnie dwie dekady) pokazały, że zajmują się one tym, co dotyczy bardzo niewielu lub wręcz nikogo, twierdząc jednocześnie, ze to właśnie jest życie i dlatego musi wszystkich zainteresować. 
Mamy seriale o piękniejących brzydulach, inteligentnych, szałowych i przebojowych businesswoman, o dramatycznych losach, które powaliłyby słonia, ale nie naszych bohaterów, gotowych z kolejnym odcinkiem zdradzać, być zdradzanych, rodzić się i umierać na nieuleczalną chorobę, zdobywać i tracić majątek jak i przyjaciół…
Mamy także kanały tematyczne – dla miłośników motoryzacji, których największym obecnie problemem jest wybór między nowym Jaguarem a BMW siódemką, szczególnie z uwzględnieniem ściegu szyć na kierownicy.
A kanały „kobiece” w których wszystkie panie i panowie są uderzająco piękni i właśnie się odkochali albo zakochali.
I wreszcie niezliczona ilość programów kulinarnych – chyba światowy rekord Guinnessa!

Obserwacja zakupów, rozmowy ze znajomymi i tak zwane powszechne przeświadczenie pokazują, że kulinarne programy nie mają żadnego praktycznego przełożenia na nasze obyczaje żywieniowe a mimo to – a może właśnie dlatego – są niezwykle popularne.

Na znak protestu przeciw absurdalnej wirtualizacji obrazu świata serwowanego przez media – praktycznie sprawdzone przepisy z serii „męskiego gotowania”, czyli mężczyzna sam w domu.

Zasada jest prosta, nie chce nam się robić nic skomplikowanego, czas przyrządzenia musi byś krótki a składniki łatwo dostępne.

Dzień pierwszy (i drugi, zawsze robimy posiłek na dwa dni):
Wiadomo – jeszcze człowiek w szoku, trzeba sprzątnąć mieszkanie po pakowaniu się rodziny. Sprawdzamy co w lodówce i na parapecie. Mamy:
Pięć pomidorów, malinówek, które już proszą się o jakąś obróbkę
Główka czosnku
Dwie średnie cebule
Jedno kwaśne małe jabłko
Oliwa z oliwek – nie koniecznie najwyższej jakości
Jedna zwiędła papryka – ale może być świeża
Świeża bazylia w doniczce
Sól, pieprz, rozmaryn
Makaron spaghetti

A więc SPAGHETTI Z POMIDORAMI
Dla faceta ważna jest organizacja – aby się nie narobić, będziemy tak pracować aby mało nabrudzić i optymalnie wykorzystać czas – taki multitasking.

1. Myjemy pomidory i wycieramy w papierowy (oczywiście, lenistwo) ręcznik
2. Myjemy paprykę i jabłko – jak wyżej
3. Obieramy i myjemy cebulę ( i od razu nóż) i także osuszamy
4. Odłupujemy trzy słuszne ząbki czosnku i zgrubnie obieramy z łupiny
5. Patelnię stawiamy na średnim gazie, wlewamy oliwę aby dobrze pokryła dno i po rozgrzaniu wkładamy czosnek
7. Kroimy cebulę na pół, przykrawamy wzdłuż i kroimy poprzecznie – nie przejmując się wielkością kawałków. Po każdej połówce obracamy ząbki czosnku na patelni – powinien zarumienić się ale nie przypalić, jeśli jest takie ryzyko, po prostu zdejmujemy patelnię z gazu.
8. Czosnek wyjmujemy na deseczkę a cebulę wrzucamy do patelni, mieszamy od czasu do czasu aby smażyła się równomiernie.
9. Czosnek wyciskamy z łupiny palcami lub nożem, rozgniatamy lub siekamy i wrzucamy (oczywiście ząbek, nie łupiny) do cebuli. Mieszamy od czasu do czasu.
10. pomidory kroimy na kostki – nie przejmując się wielkością czy kształtem – usuwamy gniazdo szypułki. Jest szkoła nakazująca obieranie pomidorów – ja chodziłem do innej.
11. Kroimy paprykę – bez nasion – forma dowolna.
12. Gdy cebula zblanszowana, wrzucamy pomidory i paprykę, uzupełniamy oliwę jeśli za mało (każdy musi ocenić, co to znaczy), solimy, pieprzymy, lekko cukrzymy i dodajemy rozmarynu lub oregano lub innej ulubionej śródziemnomorskiej przyprawy. Zwiększamy gaz.
  
13. Nastawiamy lekko posoloną wodę na makaron – dobre spaghetti gotuje się ok. 8 minut i jest al dente, czyli lekko twardawe – ale na wskroś ugotowane – sprężyste i nie klejące się. Pewna szkoła zaleca wlanie łyżki oliwy do wody, ale my jesteśmy leniwi i nie będziemy brudzić garnka tłuszczem. Bez oliwy jest równie smacznie, a umyć można w letniej wodzie z małą ilością detergentu
14. Mieszamy pomidory i bierzemy się za jabłko (nie jest konieczne, ale doda winnego smaku), obieramy i ścieramy na tarce wprost w pomidory.
15. Mieszamy, mieszamy mieszamy aż pomidory rozpadną się a sos „zredukuje”. Na koniec dodajemy dwa porwane listki bazylii.
16. Jak woda się zagotuje wrzucamy makaron (1/4 na jedną porcję powinna wystarczyć), mieszamy aby się nie skleił. Makaron i pomidory powinny „dojść jednocześnie”, ale ważny jest makaron – nie można go przegotować.
17. Gdy makaron gotowy, wrzucamy na sito i odcedzamy. Następnie chlust na talerz (powinien być duży a nawet głęboki). Na makaron połowę pomidorów – reszta na jutro. Można położyć listek bazylii. Dobrze widziane wino.
  
18. Jemy nawijając makaron na widelec z pomocą łyżki. SMACZNEGO
  

Pozostałe pomidory zostawiamy na patelni na jutro.

Smacznego

am