Ostatnia paróweczka hrabiego Barry Kenta (historia prawdziwa)
Wszyscy chyba znamy ten epizod z „Misia” zwany „ostatnia paróweczka Hrabiego Barry Kenta„- ale jeśli ktoś nie widział, co wydaje się niemożliwe, choć z drugiej strony już Skaldowie śpiewali, że niemożliwe jest możliwe, więc jednak może jest możliwe, że ktoś nie widział – to pozwólcie, że pokrótce przypomnimy:
Film w filmie. Jesteśmy na planie filmowym historycznej produkcji, w tym epizodzie kucharz ma wydać bohaterom gotowane w dużym garnku, parówki. Reżyser ustawia scenę, kadruje palcami i w momencie, gdy kucharz ma wyciągnąć rarytasy (film, w pierwszej warstwie, dzieje się na przełomie lat 70 i 80 XX wieku, w czasach pustych półek i powszechnego braku czegokolwiek – parówka była obiektem marzeń i klasyfikowana jako wędlina bardzo szlachetna), okazuje się, że garnek – poza wodą – jet pusty. Wywołało to zniknięcie – a przecież wiemy, że nic samo nie znika – olbrzymie poruszenie i potępienie dla nieznanych sprawców. Znalazło to wyraz na masówce (czy młodzież zna jeszcze to słowo?) ekipy filmowej – padały głosy pełne oburzenia, zapowiedzi stanowczego odporu i deklaracje zwartości w walce z reakcyjnym imperializmem. Co bardziej radykalni mówcy przy tym nieznacznie się uśmiechali i ukradkiem oblizywali – nasuwa mi się nieodparcie obraz reklamy piwa Okocim bezalkoholowe – tam jakoś podobna, uchwytna, a jednocześnie niedopowiedziana aluzja w powietrzu wisiała…
Część krytyki – jedni może w dobrej wierze (przecież Polacy nie mogą być aż tak…) inni zapewne realizując zadania partyjne – krytykowała Bareję, że epatuje przerysowaną, skrzywioną wizją ówczesnej rzeczywistości. Ja z tymi zarzutami zgodzić się nie mogę – i aby nie być gołosłownym, PRAWDZIWĄ HISTORIĘ PARÓWECZEK przytoczę.
Jest rok 1974, właśnie zdałem matury pisemne i część ustnych – mam przerwę przed ostatnim egzaminem ustnym, matematyką. Jestem pewny siebie (okazuje się, że słusznie, ten egzamin zdałem bez problemu – ale nie ma to znaczenia dla tej historii) i otrzymawszy propozycję pracy wakacyjnej, przy produkcji jednego odcinka serialu telewizyjnego „Najważniejszy Dzień życia” pod tytułem „Złoto”, przyjmuję ją bez wahania. Od razu utnijmy spekulacje – była to posada gońca w kierownictwie filmu. W Misiu jest epizod z gońcem, nieźle przerysowany, to znaczy, nie, że bardzo przerysowany, choć oczywiście przerysowany, ale, że przerysowany w dobrym kierunku – ale to dla tej opowieści jest także bez znaczenia.
Plenery realizowane były w czerwcu, w Giżycku i jego okolicach. Zakwaterowani zostaliśmy w ośrodku kempingowym na samym jeziorem – reżyserem był Sylwester Szyszko, wywodzący się z wojskowej Czołówki, co skutkowało licznymi anegdotami z „pola walki”, po wysłuchaniu których trudno było uwierzyć, ze ich autor mógł to przeżyć (pomyłkowe bombardowania, szarżujące nie tam gdzie planowano czołgi), i to jeszcze bez jednego draśnięcia. Poza głównym bohaterem, granym przez Janusza Bukowskiego, w tym odcinku grały gwiazdy:Janusz Kłosiński, Halina Kowalska, Wacław Kowalski, Witold Pyrkosz, operatorem był Maciej Kijowski (wraz z żoną i śliczną, cudownie rozpieszczoną, kilkuletnią córeczką), drugim kierownikiem produkcji Jerzy Ciemnołoński, duży, trochę rubaszny mężczyzna. Panowie Pyrkosz, Szyszko, Kijowski i Ciemnołoński stworzyli swoisty klub, spotykający się po zdjęciach w jednym z domków i, przy godnym napitku, omawiający ważne artystyczne zagadnienia… Złączyło ich podobne, wybujałe i trochę brytyjskie, poczucie humoru i stosunek do życia. Ja, najmłodszy w ekipie, w jakiś sposób zostałem przez nich przygarnięty.
Tyle wstępu – czyli zarysu tła poniższej opowieści.
W tamtych czasach pracowało się sześć dni w tygodniu – wolne były niedziele. W sobotę kręciliśmy – że wolno mi użyć tego, w moim przypadku, bardzo na wyrost, określenia – jakąś scenę z posiłkiem. Jednym z rekwizytów był ładny, nietłusty kawał wędzonego boczku (pamiętajmy, że to rok 1974, każde mięso wzbudzało pożądanie), który nie został w trakcie kręcenia skonsumowany. Identycznie, jak parówki w późniejszym „Misiu”, zniknął on z planu, w „Misiu” parówki odnalazły się w dyskretnym oblizywaniu kilku członków ekipy, w „Złocie” na posiedzeniu naszego „Klubu Szyderców”.
Następnego dnia spotkaliśmy się w „klubie” i zastanawialiśmy jak spędzić słoneczną nadzielę – jeden z panów zaproponował wycieczkę na łono natury, z butelczyną i kawałkiem dobrej wędliny. I wyciągnął ów wczorajszy boczek – wzbudził tym niemały entuzjazm i podziw dla zaradności, szybko znalazły się napoje, pieczywo, ustalono, że należy dokonać pilnej wizji w plenerze, wypisano zlecenie na wyjazd służbowego Robura (kierowca, młody chłopak, nie miał nic przeciwko temu – wprawdzie nie pił, ale mógł podjeść deficytowej wędzonki i jeszcze na tym zarobił), spakowano niezbędne wiktuały a także wędki, które mieliśmy od zarządcy kempingu.
Na piknik wybraliśmy polanę na brzegu jeziora, zaraz za Giżyckiem – nie zależało nam wcale na odległości – tam się rozłożyliśmy i przystąpiliśmy do biwakowania. Po solidnej porcji boczku, popitej dla zdrowia kroplą alkoholu, postanowiliśmy powędkować. Jako najmłodszy – dostałem największą, chyba trzymetrową wędkę – polazłem z nią w krzaki na brzeg jeziora, pozostali także się rozproszyli, aby nie podbierać sobie ryb, a może by potrawić w spokoju. Jednak spokój nie był dany – nagle ktoś wyskoczył z zarośli. To była Straż Wędkarska – w pierwszym odruchu chciałem uciec, nie miałem żadnej karty wędkarskiej, ale długaśna wędka zaplątała się w gałęzie i zostałem złapany. Proszę o kartę wędkarską – stanowczo zażądał strażnik; nie mam – wyjąkałem – ja tu z filmu… Ach, z filmu, to wy macie grupowe zezwolenie!
Oczywiście żadnego zezwolenia nie mieliśmy – to magia słowa „film” w tamtych czasach tak działała…
Epilog
O zaginionym boczku mówiło się jeszcze kilka dni – przy takiej okazji niektórzy członkowie ekipy (jak można się domyślić) ukradkiem się oblizywali…
18.03.2011 am
6 comments