Kategoria : CULTURE

Walk around the Maślice

Polska Euro 2012 żyje, Wrocław Euro 2012 żyje, Maślice Euro 2012 żyją… ale nie do końca.
Boże Ciało, 07.06.2012r. Korzystając z dobrej pogody wybieramy się na spacer rowerowy na (do?) Maślice, dzielnicy Wrocławia, w której znajduje się nowy stadion na Euro 2012. Cała dzielnica zdominowana jest igrzyskami, już startując trafiamy na „miasteczko kibica” zorganizowany na terenie ośrodka sportowego przy ul. Metalowców. Kryje się za tym znana marka piwa, które (piwo w ogóle) podobnie jak znany słodki napój gazowany, jest synonimem sportowego i zdrowego stylu życia. W końcu sport to emocje, a produkty owe, poprzez alkohol lub, obietnicę jedynie, popularnego alkaloidu (o czym nie wszyscy wiedzą i podlegają byc może synromowi placebo) emocje jeszcze rozbudzają.
Zatrzymujemy się na tylko na chwilę, aby zza płotu udokumentować to dziwaczne obozowisko,





następnie mijamy nowy stadion piłkarski na Maślicach i uwieczniamy słynną dziurę Solorza

i tajemnicze przejście dla pieszych z nikąd do nikąd (oczywiście wiemy, ze to chodzi o kolejny ogródek piwny, zwany strefą kibica)

i już bez przystanku  kierujemy się dalej – gdzie łąki i pola.

Plan zakłada, że dojedziemy do dawnego, obecnie nie czynnego i rekultywoanego, wysypiska śmieci a stamtąd wrócimy inną drogą. Jednak stało się trochę inaczej – do wysypiska nie dojechaliśmy, wróciliśmy tą samą drogą a i tak jesteśmy bardzo zadowoleni.
Najpierw spotkaliśmy pasterza owiec, widok raczej nie codzienny. Twierdzi, że ma lat dziewięćdziesiąt, sam owce hoduje w ilości – teraz – kilkudziesięciu, a było ich pięćset. Do pomocy są dwa wierne psy – w zaganianiu samouki, czego jednak naocznie stwierdzić nie mogliśmy, bo stado poruszało się karnie bez niczyjej pomocy. Nasz rozmówca – nizinny baca – wyjaśnił także, że kask na głowie to nie wymóg BHP, ale śreodek leczniczy na uciążliwe bóle. Chłodząc głowę (a nie jak myślałem, ją ogrzewając) bóle owe uśmierza.
Ale to spotkań po drodze nie koniec, niealeko dalej grupa entuzjastów modelarstwa lotniczego oblatywała swe maszyny. Wywołało to u mnie wspomnienia – sam w wieku szkolnym, za czasów gdy Aeroklub Polski był dofinsowywany (a może w całości finansowany) przez resort obrony, więc działał prężnie i szeroko, a przy tym był dla miośników lotnictwa tani, uczęszczałem do sekcji modelirstwa lotniczego. Zatrzymaliśmy się, aby porozmawiać i zrobić kolejne kilka zdjęć. Czas płynął szybko, i w końcu trzeba było wracać, zmierzonego celu nie osiągnąwszy. Ale cóż warte nieczynne, rekultywowane wysypisko wobec spotkań w drodze z ludźmi ciekawymi…

Walk around the Old Market

Jakiś czas temu pisałem o dbałości władz miasta (Wrocław) o estetykę Starego Rynku i okolic:
http://gall-blogonim.blog.onet.pl/CRU-mozliwosc-roznorodnosci-al,2,ID430513441,DA2011-07-07,n
Plastyk miejski opracował regulamin dla ogródków przy restauracjach, który unifikował kolor i estetykę przykryć ogródków restauracyjnych. Mnie ta idea nie przekonała, wolałbym, aby plastyk miejski zajął się PRAWDZIWYMI problemami z wyglądem miasta. Pomijając bród (walające się puszki i butelki po piwie, po wódce, papiery i worki), fatalny wygląd ulic i chodników (to akurat nie działka plastyka, ale na plastykę miasta rzutuje), zaniedbane elewacje i podwórka, chaos urbanistyczny (Helios, Europeum, parking na Kazimierza Wielkiego), mamy do czynienia ze śmietnikiem nośników reklamowych.
Rok lub dwa temu, po fali protestów, zmieniono przepisy dotyczące możliwości wieszania banerów gigantów na elewacjach budynków. Jak to u nas bywa, miało być lepiej, a wyszło jak zawsze [gorzej]. Mamy do czynienia z eksplozją reklam wielkoformatowych, zakrywających całe lub duże fragmenty budynków. Gigantyczne, krzykliwe, dominują swoje otoczenie, niszcząc dotychczasową kompozycję, perspektywę, klimat architektoniczny. Aby nie było krzyku – „ZYSKI Z REKLAMY ZOSTANĄ PRZEZNACZONE NA REMONT KAMIENICY”. Cel szlachetny, ale środki nieciekawe.
Zdjęcia są efektem krótkiego spaceru kilkoma ulicami w ścisłym centrum Wrocławia (Legnicka, pl. Jana Pawła II, Ruska, Kazimierza Wielkiego, Rynek). Nie był to spacer tendencyjny, po prostu przeszedłem popularnymi ciągami komunikacyjnymi. Oceńcie sami, czy podoba się wam takie miasto.
PS. to tylko mega-banery – mniejsze tablice reklamowe, słupy, wyklejki itp, to oddzielne zagadnienie.































Walk around the tower

Wrocław został tragicznie doświadczony zniszczeniami Drugiej Wojny Światowej. Odbudowa nie była dla komunistycznych władz priorytetem – miasto „niemieckie”, a tu przecież Warszawa… Odbudowa była chaotyczna i niedbale planowana. Zmarnowano unikalną możliwość odbudowy miasta z przyszłościową, z całościową koncepcją. Plac Społeczny, straszne osiedla z wielkiej płyty (gdzie problem nie był tylko w prefabrykacji, ale w niskim standardzie i marności urbanistycznej), degrengolada komunikacyjna – szczególnie w infrastrukturze drogowej. Odcinek ul. Powstańców Śląskich od ul. Piłsudskiego (d. ul. Świerczewskiego) do ul. Wielkiej był gruzowiskiem po obu stronach do lat osiemdziesiątych, kiedy wybudowano po lewej stronie „Galeriowce”, a po prawej Hotel Wrocław i jeden biurowiec. A było to miejsce idealne na budowę dzielnicy biurowej – City z prawdziwego zdarzenia. Szeroka arteria blisko centrum, duże wolne działki po obu stronach – lokalizacja wymarzona, ale nie na wyobraźnię socjalistyczną.
Tak więc w ustrój demokratyczny miasto (nie tylko Wrocław przecież) weszło z balastem – wciąż jeszcze obecnym, szczególnie w śródmieściu – zdewastowanej substancji przedwojennej, i z balastem socjalistycznej urbanistyki powojennej. Niestety ostatnie dwadzieścia lat nie napawają optymizmem.
Zupełnie nie widać jakiejkolwiek koncepcji urbanistycznej, panuje żywioł, przypadkowość, dominują inwestycje biznesowe, substancja komunalna niszczeje (kamienice nie remontowane od wojny, ogrzewane piecami węglowymi, toalety na półpiętrach). Widać, że miasto zachłysnęło się perspektywami biznesowymi, zupełnie nad nimi nie panując, wymiar ogólnospołeczny miasta, decydujący o jakości życia (godziwe komunalne zasoby mieszkaniowe, żłobki, przedszkola, szkoły, parki, place zabaw, komunikacja, drogi, parkingi i tysiące imponderabiliów), gdzieś zupełnie umknął; może dlatego, ze to takie męczące, niewdzięczne, nie oprawione biznesowymi kolacjami, tak długoletnie i takie prymitywne.
W efekcie Wrocław jest przedstawicielem urbanistycznego chaosu ostatnich dwóch dekad, mamy takie „perełki” jak parking przy Kazimierza Wielkiego, Hotel Europeum, Kino Helios. Oczywiście są także – i to nie mało – obiekty ciekawe, dobrze wkomponowane w otoczenie, choćby w okolicach Rynku można takie znaleźć. Niestety sam Rynek, odnowiony dosyć pieczołowicie (ale bez przesady, wiele „zabytkowych” kamienic ma tylko wymalowane fasady, i niewiele z oryginałem wspólnego), pozbawiony został wszelkich, poza piwno-kulinarnymi, przejawów życia. Zniknęły sklepy, księgarnie, usługi – czyli to, co dla runku etymologicznie jest typowe.
Ostatnią (?) wielką inwestycją jest najwyższy w Polsce kompleks biurowo-mieszkalny, Sky Tower. Zlokalizowany w miejscu dawnego biurowca „Poltegor”, u zbiegu ulic Powstańców Śląskich i Wielkiej. Pomysł powstał w szczycie koniunktury w nieruchomościach, tuz przed pęknięciem bańki kredytowej i globalnym kryzysem. Inwestycja była wstrzymana aby w końcu w zmienionej – odchudzonej formie architektonicznej – doczekać się realizacji.
Obiekty architektoniczne nie są tworami wyizolowanymi – wręcz przeciwnie, oddziałują na otoczenie (bliskie i dalekie), a otoczenie oddziałuje na nie. Ważne jest, aby te oddziaływania były zharmonizowane i tworzyły nową – pozytywną – wartość.
Chłodna, pochmurna niedziela pierwszego kwietnia zachęca do spacerów (i to jest mój żart primaaprilisowy), więc wybrałem się na obchód wokół Sky Tower, z aparatem i postanowieniem uwiecznienia, jak ten obiekt komponuje się z najbliższym otoczeniem. Nie komentuję – niech każdy sam oceni, nie opisuję także lokalizacji z których pochodzą zdjęcia – to dla widza ode mnie zagadka.

  
 
 
 

 

  
  

 
 
  

 
 
 
 
 
 
  

 
 

  

 
 
  

 
  dla odmiany – „Galeriowiec”

  

 
 
 
  

 
 
  

 
 
 
 
  

 
 
 
 
 
  
A jeśli komuś nie podoba się dystorsja – pretensje proszę do Pentaksa.

DSAFiTA — „FOTOGRAFIE NAGRODZONE 1945-2012”

Ktoś, kto nas nie zna i opinię swą o nas opiera, to na nielicznych naszych, tu i ówdzie czynionych wpisach, a także nigdy nie potwierdzonych, jakże pełnych niedomówień, nut fałszywych, tudzież szeptów zatrutych, plotkach, sądzić by mógł, że jedyne co robimy, to na jakie wernisaże czy inne iwenty, oferujące wina przednie jako i kulinarne apanaże, chodzimy.
I opina owa, choć źdźbła prawdy nie pozbawiona, krzywdę nam takoż czyni, żeśmy jaki parazyt w powszechnym mniemaniu, czemu odpór tym oto świadectwem dać chcemy.
Jako że vox populi naszej przedniej kompaniji „Dolnośląskie Stowarzyszenie Artystów Fotografików i Twórców Audiowizualnych” zwanej, na chlubny stolec wiceprezesa wyniósł naszą skromna personę, tudzież obowiązkami raczej niż przywilejami obdarzył. W ten oto sposób, gdy szlachetna chwila, sześćdziesięciu pięciu roków godnego towarzystwa nastała, umysliliśmy jaką to ekspozycję wystawną, a jako umyśliliśmy tako i zrobiliśmy:

DSAFiTA — „FOTOGRAFIE NAGRODZONE 1945-2012”

23.3.12–9.4.12
Wystawa
Wernisaż: 23.3.12 (piątek), godz. 18
Dolnośląskie Stowarzyszenie Artystów Fotografików i Twórców Audiowizualnych
Na wystawie eksponowane są prace fotograficzne nagradzane w licznych konkursach oraz pokazywane na krajowych i międzynarodowych wystawach fotograficznych, w których członkowie Dolnośląskiego Stowarzyszenia Artystów Fotografików i Twórców Audiowizualnych brali udział na przestrzeni sześćdziesięciopieciolecia jego nieprzerwanej działalności.
Należy przypomnieć, że jednym z założycieli Stowarzyszenia, a także jego pierwszym prezesem był prof. Witold Romer – znany fotografik oraz odkrywca techniki zwanej „IZOHELIA”. Nazwisko założyciela zobowiązuje członków Stowarzyszenia do twórczego działania oraz nieustannego rozwoju polskiej fotografii.
Na wystawie zobaczymy fotografie m.in. takich polskich twórców jak: Janusz Wojewoda, Andrzej Krynicki, Zbigniew Stokłosa, Andrzej Małyszko, Józefa Weronika Stokłosa, Robert Serba, Ewa Gnus, Piotr Nowak, Jerzy Wiklendt, Jerzy Jaugsch, Ireneusz Gołaj, Jacek Gugulski, Dawid Błaszczyk, Beta Rutańska, Anna Leśniewska, Irena Dębosz, Dorota Janiak-Rothley, Izaak Kaszen, Arkadiusz Cebula, a także twórców zagranicznych – członków
DSAFiTA: Derek Matthew Slattery – Anglik zamieszkały w Szwajcarii, Freddy Mary – Belgia, Kanako Nochi – Japonia.

I z wernisażu fotek kilka:
  
  
  
 
  
  
 
 
 
 
  
 
  
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
  

„W pionie, w poziomie, w przestrzeni” we wrocławskich loftach

Wydarzenie artystyczne, które stało się wydarzeniem, zanim się wydarzyło…

Rzecz się miała 14 marca, we Wrocławiu, w pomieszczeniach nie dokończonych jeszcze loftów, powstających w budynku byłej destylarni i magazynów winiarskich braci Wolf z 1896r. („za Niemca”) a następnie spółdzielni „Tricot”. To tutaj Archicom, deweloper budujący lofty, wraz z Art Hotelem, zorganizowali (mecenat) wystawę związanych z Wrocławiem artystów – Małgorzaty Dyrdy–Kujawskiej, Leszka Frydryszaka, Bożeny Grzyb-Jarodzkiej, Renaty Micherdy-Jarodzkiej, Eugeniusza Minciela, Ludwiki Ogorzelec i Urszuli Wilk.
To prawdopodobnie silny mecenat i patronat medialny Gazety wrocławskiej, Radia Ram i TuWroclaw.com spowodował, że o wystawie mówiło się na kilka dni przed wernisażem. W efekcie frekwencja niezwykle dopisała – po Inowrocławskiej i okolicznych ulicach krążyły samochody w poszukiwaniu miejsc parkingowych, ożywione grupki młodzieży ściągały z różnych stron.
Na trzech piętrach przebudowywanego budynku, wśród białych ścian pustych pomieszczeń, wyeksponowano prace.
Najwięcej „działo się” w pokoju z instalacją Ludwiki Ogorzelec – plastikowa pajęczyna wypełniała całą przestrzeń, dzieląc ją poziomą płaszczyzną z licznymi prześwitami, przypominającymi przeręble w lodowej pokrywie. Okazało się to wciągające i inspirujące – głowy wynurzały się z przerębli aby zaraz zniknąć i znów, gdzie indziej, się pojawić. A, że prawie każdy ma aparat fotograficzny lub jakąś jego namiastkę, do czynienia mieliśmy ze spontanicznymi warsztatami atelierowymi, włącznie ze spontaniczną i bardzo fotogeniczną modelką. 
Należy pogratulować organizatorom odwagi i rozmachu. To kolejny przykład niebanalnej prezentacji sztuki, odchodzenia od tradycyjnego wystawiennictwa, dobrze współgrającej z twórczością nowoczesną.
Ci, którzy widzieli moje fotorelacje z wernisaży, zauważyli pewnie, że na zdjęciach pojawia się bohater drugiego planu, znany fotografik i Prezes, z nieodłącznym kieliszkiem wina; tym razem honory czyniła Katarzyna.

  
   
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
   
 
  
 
 
   
  Scena z „Drwala” Witkowskiego?

 
 
 


 
 
  


 
 

   


 
 
 
 
 
  
 
 
 
 

  
 
 

Czwartek, 8 Marca

Ósmy Marca nie tylko Dniem Kobiet stoi. Poza tradycyjnymi kwiatami w domu i pracy – popołudnie bogate w wydarzenia:

Wernisaż: 8 marca 2012

Anna Malicka-Zamorska – 70-lecie urodzin. Pałac Królewski.

18:00

Z okazji urodzin 70 urodzin artystki, w Muzeum Miejskim, Pałac Królewski, zorganizowano przekrojową wystawę twórczości „Anna Malicka Zamorska z rodziną„.

Poza ceramiką solenizantki wystawiono rzeźby syna – Jana Zamorskiego oraz zmarłego w 2008 roku męża – Ryszarda Zamorskiego. Anna Malicka-Zamorska otrzymała medal Zasłużony dla Miasta Wrocławia, nadawany przez Prezydenta Wrocławia.

Po uroczystym otwarciu, przebiegającym w mało formalnej, osobistej atmosferze (w końcu w holu Pałacu pełno było przyjaciół), Kilku spiczach, wręczeniu kwiatów, odznaczeń oraz innych, niebanalnych przejawów szacunku (obarzanek gigant, koszyczek apetycznych truskawek…) towarzystwo udało się na zwiedzanie wystawy, witane kieliszkiem wina.  Ekspozycję trzeba zobaczyć – na nic to opisywanie.

Na cierpliwych (oraz wtajemniczonych a także tych, którym stolik ze stosem pustych talerzyków dał do myślenia) czekała niespodzianka. Gdy tłumy (i nie ma w tym przesady) zrzedniały, zza okiennej rolety dyrektor Muzeum wydobył tort zadziwiający, nawiązujący do twórczości solenizantki, czy wzbudził liczne achy i ochy oraz języków mlaskanie.

Rozdziału – nie koniecznie całkiem sprawiedliwego – dokonała bohaterka dnia; tort wyśmienity, sztuka jeszcze bardziej – świadectwo daję, byłem i wino piłem.

  

 

  

  

  

  

  

  

  

  

  

  

  

  

Wernisaż: 8 marca 2012

„Kobieta pracy – kobieta sztuki”. Tajne Komplety.

19:00

Niestety wernisaż zaczął się o 18-tej, tak jak opisane wyżej 70-lecie, jednak do Tajnych Kompletów zawsze o. Ta „prawdziwa księgarnia, a nie sklep z książkami”, jak o sobie mówią,wygrała konkurs najpiękniejszą księgarnię w Polsce, organizowany przez portal lubimyczytac.pl. Na Tajne Komplety zagłosowało 1378 osób.

Gdy dotarliśmy do księgarni wciąż było sporo ludzi. Spotkaliśmy bywalców salonowych, na których zawsze można liczyć. Bardzo mila pani serwowała wino, a na zgłodniałych czekały przeróżne słodkości oraz słoności w postaci solonych orzeszków. Wnętrza wypełnione były szumem rozmów kuluarowych, konfiguracje towarzyskie zmieniały się co chwila, nawiązywały nowe znajomości.

  

  

  

  

  

  

  

  

  

Ambasador Nowej Europy – Finał: 8 marca 2012

19:30

Ewakuujemy się do Muzeum Pana Tadeusza (Kamienica pod Złotym Słońcem), gdzie o godzinie 19-tej rozpoczęła się uroczystość wręczenia Nagrody Ambasador Nowej Europy, dla najlepszej książki wydanej w języku polskim w 2011 roku, ustanowionej przez Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu. Kolegium, we współpracy z Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku, jest wydawcą dwumiesięcznika Nowa Europa Wschodnia i kwartalnika New Eastern Europe. 

Laureatami zostały:

1. „Cesarz Ameryki. Wielka ucieczka z Galicji” Martina Pollacka,  Wydawnictwo Czarne 

2. „Czarnobyl Baby”  Merle Hilbk, Carta Blanca

3. Ludzie honoru Alexandra Lapierre, WAM

Sala, w której odbywała się uroczystość była pełna, część gości musiała zadowolić się miejscem w drzwiach, co świadczy o dużym zainteresowaniu. Po części oficjalnej i wręczeniu nagród nastąpił występ chóru Schola Gregoriana Silesiensis. Śpiew tradycyjny świetnie współbrzmiał z zabytkowym wnętrzem kamieniczki.

Nie można nie wspomnieć (choć wydać to się może trywialne wobec wagi gatunkowej wydarzenia; jednak oprawa także ma znaczenie) o doskonałym, świetnie podanym kateringu.

  

  

  

  

  

  

  

   

 

  

Krążą słuchy, że tego dnia odbyło się jeszcze kilka interesujących wydarzeń…

OTWARCIE SAMOOBSŁUGOWEGO MUZEUM — RITA BAUM NUMER DO ZABAWY — KONCERT

Tak jak w tytule, brzmi anons kolejnego wydarzenia w MWW (Muzeum Współczesne Wrocław). Wernisaż miał miejsce w piątek 20.1.2012 o godzinie 18-tej.

To trzy zdarzenia w jednym – wszystkie trzy łączy wspólny klucz – dziecko.

I tak, Samoobsługowe Muzeum, autorstwa Patrycja Mastej, to rodzaj gry planszowej o otwartych regułach, a właściwie, parafrazując znany metaforyczny oksymoron, jedyną regułą jest brak reguł. Ale nie chodzi o wolnoamerykankę – zresztą,  jaka on wolna! – a o wolną wyobraźnię; do dyspozycji widza stanęła instalacja interaktywna, składająca się z plansz krajobrazowych umieszczonych na ścianach, oraz naklejek różnego kształtu i tematu. Zadaniem widza jest budowanie własnych światów poprzez rozmieszczanie naklejek wedle własnego uznania. Na jednym ze zdjęć widać, że owo własne uznanie wyszło poza planszowy świat 2D, i zagościło na trójwymiarowym, żywym obiekcie (obiekt przepraszam za to bezduszne określenie, oczywiście mówimy o pięknej kobiecie). Tła i naklejki proponują taką tematykę, że stanowią doskonałą zabawę zarówno dla dorosłych jak i właśnie dla dzieci.

Drugą atrakcją była premiera kolejno numeru „Rita Baum” – zatytułowanego „Rita Kids”, a więc znowu dziecko w temacie. Przedmiotem lektury nie tylko tekst ale i obrazy – te same elementy, które posłużyły do budowy powyższej wystawy.
Sama Rita Baum jest postacią niezwykle tajemniczą – są wprawdzie liczne jej aktywności świadectwa, ale zawsze jakoś pośrednie, niedopowiedziane, efemeryczne… Szeptano na wernisażu, ze ktoś ją widział wśród przybyłych gości, nie wiadomo jednak od kogo pochodzi ta wiadomość i nie udało się znaleźć naocznego świadka. Może ktoś rozpozna ją na zdjęciach, może jest na zdjęciu nr , może ona sama rozpuściła plotki, że się pojawiła, aby owo pojawienie jeszcze bardziej uniewiarygodnić…

I wreszcie koncert sympatycznego, żeńskiego – co łatwo stwierdzić na zdjęciach –  kwartetu smyczkowego Espectro. O ile „kwartet smyczkowy” brzmi dosyć poważnie, o tyle repertuar dobrany był pod najmłodszego widza, panie wdzięcznie odegrały wiązankę popularnych melodii z bajek i utwory, które można uznać za dziecięce – tak na pewno uznała mała widownia, reagująca z entuzjazmem, a gdzieniegdzie wywijająca także hołubca.

Wernisaż zgromadził tłum gości.


  

 

Otwarcia dokonały dyrektor muzeum i autorka.

 
 

Odklejamy – naklejamy

 
 

Wyobraźnie przekracza płaszczyznę planszy

Gdzie Rita?

 

Kwartet (zresztą to widać) Espectro

 

Rozpalone emocje można ostudzić na tarasie, z którego rozciąga się piękny widok…
 

HooDoo Band w Imparcie

Przeglądając Internet, albo dokładniej, szukając w Internecie jakiegoś koncertu w „dostępnej cenie”, a przy okazji z muzyką bliską mym preferencjom, trafiłem na anons o bluesowym jam session. Termin – wtorek, 17 stycznia, godzina 20, może nie atrakcyjny dla człowieka pracy, ale do zaakceptowania. Blues jak najbardziej, a w połączeniu z jam session – sounds good. I jeszcze cena – to znaczy jej brak – nie warto było się zastanawiać. Na koniec rzut oka na to, co się pisze o muzykach – jest dobrze.

Koncert jednak był lepszy niż „dobrze”. Świetni muzycy, świetna atmosfera, świetnie zagrane, wyśpiewane i zatańczone (och, te kocie ruchy wokalisty, jak powiedziałby Milowicz w „Chłopaki nie płaczą”). Bomba energetyczna, dużo znanych bluesów, podanych wręcz brawurowo. Gitarzysta – grający bez kostki! – szalał po gryfie aż iskry latały.

Jak jam session – to wspólne granie z gośćmi spoza zespołu. Pojawiło się w klubie kilku gitarzystów z instrumentami na plecach – jednak tylko jeden zdecydował się na wspólne granie. Pozostali byli zbyt nieśmiali, a może oczekiwali na zaproszenie od zespołu…
To jedyna nie spełniona obietnica na imprezie – może trochę szkoda, nie często mniej znani muzycy mogą pograć z gwiazdami.

Ale dość gadania – niech zdjęcia grają:

  

  

























Blues rulez!

„WroConcret. WROCŁAWSKI TEKST WIZUALNY 1967+” 16.12.11–30.1.12

    Tekst pierwotnie opublikowany na Fb. Ale przecież Fb to nie wszystko…

W piątek, 16 grudnia roku pańskiego 2011, w estetycznie zimnych, aczkolwiek emocjonalnie gorących wnętrzach Wrocławskiego Muzeum Współczesnego, urządzonego w betonowych „kolistych ruinach”  intrygującego, i od czasu wojny po raz pierwszy, dzięki owemu Muzeum właśnie, społecznie pożytecznego – choć teza taka, w odniesieniu do militarnej przeszłości, może jest lekko kontrowersyjna – bunkra przy placu Strzegomskim, odbył się kolejny artystyczny wernisaż.

Tym razem wystawa wspomnieniowa, ale jakże do posłania Muzeum Współczesnego pasująca – „WroConcret. WROCŁAWSKI TEKST WIZUALNY 1967+”  – bo prezentująca dorobek wrocławskiego środowiska artystycznego lat 60 i 70-tych w dziedzinie poezji konkretnej, rodzaju awangardowej ekspresji twórczej, przełamującej stereotyp poezji ale także stereotyp dzieła plastycznego. Plastyczna perspektywa Wiersza, a szerzej patrząc, znaku, słowa, typografi oraz Poetycka perspektywa Dzieła Plastycznego – poetyka rozrzuconych znaków, rytm wzorów złożonych ze słów pozornie nic nie wyrażających, powtarzanych, okręcanych, mutowanych, metrum bloków tekstu, zabawa czcionką, jej krojem i wielkością, połączyły we wspólnym ruchu (nie koniecznie formalnym, czy zawsze uświadomionym) zarówno poetów jak i plastyków, powstawały dzieła tego samego nurtu, ale wychodzące od rożnej strony; stwarzało to kapitalną możliwość obserwacji różnic i podobieństw, snucia dywagacji nad pojęciem sztuki w ogóle, a nad takim dylematem, czy zamysł artystyczny jest abstrakcyjną doskonałą ideą, która ziszcza się w dziele twórcy, w formie jaką twórca ów uprawia, czy jest raczej  z formą tą nierozerwalnie związany…

Tyle przynudnego pewnie wstępu, gdyby miał on kogokolwiek do odwiedzenia zniechęcić – byłbym niewymownie niepocieszony, więcej i niewątpliwie w lepszym stylu znajdziecie na stronach Muzeum, w słowie wprowadzającym kurator wystawy, pani Małgorzaty Dawidek Gryglickiej.

Wernisaże w Muzeum mają jakiś specyficzny, mimo profesjonalnego przygotowania i należnej powagi, nieformalny, rzekłbym „jazzowy” charakter. Dyrektor Muzeum, pani Dorota Monkiewicz dokonuje otwarć nie unikając osobistych (oczywiście z zachowaniem właściwej klasy) dygresji i „zaczepek” w kierunku obecnych na imprezie „oficjeli”. Oficjeli w cudzysłowie nie dlatego, że to jacyś oficjele nie prawdziwi czy zastępczy, ale dlatego, ze choć są jak najbardziej prawdziwi, tutaj dużo mniej oficjalni.

W tematykę wystawy wprowadziła kurator, wcześniej wspomniana pani Małgorzata Dawidek Gryglicka.

Po obejrzeniu dzieł, widzowie, gdyby strudzeni, mogli skorzystać z poczęstunku, były tradycyjne wino białe i czerwone, a także, tym razem w klimacie meksykańskim przekąski.

Nie można nie wspomnieć o kulturotwórczej funkcji windy osobowej – ci co nie byli w muzeum wiedzieć powinni, że obiekt na 6 pięter, wystawy organizowane na ogół na trzecim czy czwartym, a katering serwowany na szóstym. Schody są wąskie i kręte – winda jest niezwykle popularna i niezbyt szybka, mieści za to wielu pasażerów, którzy chętnie dzielą się swoimi, nie zawsze na temat, spostrzeżeniami.

O działach danych na wystawie tutaj mówić nie będziemy – to trzeba zobaczyć samemu.

 

Na zdjęciach z wernisażu migawki.